Naszą bazą wypadową na Kapadocję będzie hotel Suphan w miejscowości Avanos przy Kızılırmak Caddesi No:12. Oddany do użytku w 2011 roku należy z pewnością do najlepszych w regionie. Dysponuje 453 pokojami wyposażonymi w TV Sat (32 kanały), sterowaną ręcznie klimatyzację, mini-bar, sejf. W łazience suszarka do włosów. Do dyspozycji gości kryty basen o pow. 180 m2 oraz basen odkryty o pow. 450 m2. Niestety w naszym programie czasu na tę przyjemność zabraknie.

Hotel serwuje posiłki w formie bufetu, a przypadku naszej wyprawy są to śniadania i obiadokolacje. Za oknem małe czyste miasteczko i najdłuższa w Turcji Czerwona Rzeka (1150 km) czyli Kızılırmak skąd pompuje się wodę do nawadniania okolicznych upraw. Od hotelu dosłownie kilka minut jazdy do największych kapadockich atrakcji: Zelve, Göreme czy Paşabağı.

Balonem nad Kapadocją
Wyjeżdżając z domu byliśmy zdecydowani zrezygnować z tej atrakcji i wcale nie ukrywam, że jednym z powodów była odstraszająca cena. Na polskie realia 150 EU od osoby to przesada nawet lecąc w pozłacanym koszu. Zakładaliśmy, że pojedziemy jednak z grupą by przynajmniej z ziemi poczuć tę atmosferę i przyjrzeć się startującym balonom. Takie rozwiązanie okazało się niemożliwe bo chętnych na lot przejmowała przed świtem firma baloniarska i to ona zapewniała opiekę i transport. Nasz turecki pilot i oficjalny przedstawiciel firmy Akdem, której autokarem podróżowaliśmy zbierał zgłoszenia, a już w hotelu miał nas skontaktować z przedstawicielem właściwego operatora. Trzeba było się zdecydować i jak to czasami bywa – okoliczności wpłynęły na zmianę zdania. W końcu jest to jedna z takich przygód, które w życiu mogą się nie powtórzyć. Pewnym ułatwieniem było także to, że za wyprawę można było zapłacić kartą. W ten sposób znaleźliśmy się w wąskim gronie wybrańców losu (czytaj szalonych pogromców własnego portfela) i od 4.30 znaleźliśmy się w rękach firmy Kaya Ballons.

Na długo zanim wstało słońce firmowym busem, po zupełnie nieznanych drogach, dotarliśmy na obszerną równinę gdzie wszystko już wrzało i syczało. Korzystając z poczęstunku w postaci tureckich wypieków i gorącej herbaty mogliśmy obserwować pierwsze przygotowania z niewielkiego wzniesienia. W końcu poproszono nas na dół gdzie leżała smętnie powłoka naszego statku i poznaliśmy naszego pilota. Potężne wentylatory szybko zaczęły nadawać jej coraz bardziej realny kształt. Wreszcie buchnęły ogniem wielkie gazowe palniki i monstrualna powłoka zaczęła unosić się do pionu. Do naszej szóstki dołączono grupę pięciu hindusów i w takim składzie zostaliśmy zaproszeni do kosza. Tu przeszliśmy podstawowe szkolenie, które podniosło poziom adrenaliny i odpłynęły resztki senności. To na wypadek awaryjnego lądowania. Jeszcze tylko kilkakrotny huk palników tuż nad głową i cumy trzymające nasz kosz przy ziemi zostały zwolnione.

Gdy zaczyna szarzeć powoli odrywamy się od ziemi jako jedni z pierwszych. Na dole szereg balonów ciągle jeszcze w sennej, półleżącej pozycji i tylko błyski ognia wskazują, że wolno budzą się do życia. Gdy dołączą wszystkie będzie ich w powietrzu ponad 70, a przynajmniej tylu udało się doliczyć. To rzeczywiście niesamowite wrażenie – to miejsce i ta liczba kolorowych czasz. Teraz już tylko można się przyglądać i cieszyć oczy niewyobrażalnym widokiem. Początkowo suniemy tuż nad wierzchołkami skalnych kominów odpalając co chwilę palniki by zyskać kilka kolejnych metrów i nie zawadzić koszem. Czasami udaje się to niemal w ostatniej chwili. Łamiemy niestety kilka gałązek najwyższych drzew i wreszcie pikujemy w górę. Teraz mamy na dłoni całą dolinę w niesamowitej scenerii barw od różu i błękitu, przez fiolet i uśpioną zieleń. Brakuje tylko żółtego, który nadejdzie później wraz z budzącym się słońcem. Potem znów schodzimy niżej. Zrobienie zdjęć w ruchu stwarza prawdziwy problem – trzeba manewrować między optymalną czułością, czasem naświetlenia i histogramem. Tylko dla tych zdjęć wolałabym ruszyć jako ostatnia.

W końcu pojawiają się pierwsze promienie słońca i barwy szaleją. Zapatrzeni w przestrzeń nie jesteśmy w stanie rozpoznać miejsc oglądanych wcześniej na zdjęciach. Z bliska zobaczymy je dopiero później i w sumie będzie to jeden z najbardziej ekscytujących dni całej wyprawy. Znów schodzimy niżej, a czas płynie nieubłaganie. Zaraz skończy się nasza godzina i wylądujemy na przyczepie idealnie podstawionej terenówki. Niespodzianką będzie lampka szampana i pamiątkowy złocony dyplom – obiekt dumy i chyba odrobiny zazdrości. Na razie pozostanę jeszcze w powietrzu i zechcę wykorzystać ten czas by w kilku zdaniach przybliżyć historię Kapadocji.

Kapadocja to kraina owiana legendą gdzie krzyżują drogi wszystkich wycieczek do Turcji. Pod względem geologicznym zaczęła kształtować się około 3 mln lat temu gdy okoliczne wulkany Hasan Dağı (3253 m), Erciyes Dağı (3916 m) i Melendiz Dağı (2963 m) zasypały ją popiołem wulkanicznym, który uległ skamienieniu. Powstała w ten sposób miękka skała wulkaniczna o grubości około 150 m zwana tufem. Okazała się bardzo podatna na erozję. W ciągu kolejnych tysiącleci wody deszczowe wyrzeźbiły w jej różnokolorowym materiale fantastyczne wąwozy, kotliny z poszarpanymi, stromymi krawędziami oraz wysokie skalne kominy i stożki przykryte kapeluszami na kształt bajkowych grzybów.

W miękkiej skale tufowej od najdawniejszych czasów ludzie żłobili domostwa, a urodzajność tej gleby sprzyjała uprawom winorośli. Na trawiastych stepach hodowano konie i tak powstała jej pierwotna hetycka, a potem perska nazwa Kapatukya czyli „kraina pięknych koni”. W czasach imperium perskiego obszar Kapadocji został podzielony na dwa okręgi administracyjne (satrapie), z których jeden, w części centralnej, zachował się jako Kapadocja natomiast z drugiej wyodrębniło się w przyszłości królestwo Pontu. Podział ten musiał nastąpić około 400 r. p.n.e. bowiem już w traktatach Ksenofonta wspomina się o podróżach przez Pont.

W czasach bizantyjskich, a później w średniowieczu powstały tu liczne kościoły wznoszone, a raczej rzeźbione w skalnych grotach przez pustelników i zakonników uciekających przed armiami pogan. Jeszcze wcześniej w podziemnych miastach ukrywali się pierwsi chrześcijanie zanim religia ta stała się powszechnie akceptowaną. Sztuka ta rozwinęła się dobitniej w IV wieku pod wpływem nowej formuły życia zakonnego we wspólnocie, a największe skupisko klasztorów powstało na obszarze obecnego Parku Narodowego Göreme.

Mniej więcej do X w. na obszarze Kapadocji zamieszkiwali głównie Ormianie i to oni stanowili trzon piechoty armii cesarskiej za czasów bizantyjskich. Stopniowe wypieranie ludności armeńskiej nastąpiło za sprawą inwazji Seldżuków i po słynnej bitwie pod Manzikertem (1071 r). Odtąd obszar Anatolii, a w tym i Kapadocję zaczęły coraz liczniej zasiedlać klany tureckie.

Granice dzisiejszej Kapadocji wyznaczają miasta Aksarai na zachodzie, Niğde na południu, Kayseri na wschodzie i Hacıbektaş na północy. W samym centrum krainy leży właśnie wioska Göreme w otoczeniu najpiękniejszych dolin i monumentalnych, skalnych kominów. Na kolejnych stronach zaproszę Was na spacer w te doliny. Będą więc: Dolina Mnichów czyli Paşabağı, Açıkhava Müzesi w Göreme, Güvercinlik Vadisi i Uçhisar, Üç Güzeller, a naszą podróż zakończymy w Derbent Vadisi. Najpierw jednak muszę wylądować.

Naszą przygodę kończymy około 7.30 gdy inni uczestnicy naszej wycieczki dopiero kończą poranną toaletę. Już za 45 minut ruszymy wspaniałymi dolinami Kapadocji by z bliska zobaczyć to, co przesuwało się przed naszymi oczami jak na wielkim ekranie. Jeżeli zdecydujecie się na taką przygodę zapakujcie do walizki jakąś lekką kurtkę lub sweter bo w powietrzu do wschodu słońca jest trochę chłodno. Zmiany wysokości są bardzo łagodne, nie ma przeciążeń i  nie grozi nikomu choroba lokomocyjna. Objawy związane z lękiem wysokości są nieporównywalnie mniejsze od tych jakich doświadczacie wychodząc na balkon wieżowca.