Po nocy spędzonej w hotelu Galway Forest w Nuwara Eliya wstajemy około 4.00, a więc grubo przed świtem. O wschodzie słońca mamy wejść na teren Parku Narodowego Płaskowyżu Hortona. Przed nami około 30 km wąskimi krętymi drogami, po których sprawnie i bezpiecznie można poruszać się tylko terenowym busem. To jedna z najciekawszych wycieczek, ale też największa niewiadoma ze względu na pogodę.
Płaskowyż Hortona to obszar około 3200 ha położony na wysokości 2100 – 2300 m n.p.m. gdzie pada praktycznie przez cały rok. Wszystko za sprawą chmur docierających znad oceanu najpierw z południowego-wschodu, a koło południa z północnego-zachodu. Gdy się spotkają nad górami musi padać. Nawet w porze suchej czyli od stycznia do marca, a my liczymy na wspaniałe widoki. Średnia temperatura w ciągu dnia wynosi tu około 13 stopni. Przed wschodem słońca będzie około 5 stopni, a w zagłębieniach nawet pojawi się szron. Koło południa temperatura podskoczy nawet do 300C. Przydadzą się więc lekkie, ale ciepłe kurtki, które potem trzeba nosić ze sobą, najwygodniej przytroczone do plecaka.
Koniecznie trzeba zabrać pelerynę od deszczu i lepiej żeby się nie przydała, a poza tym wygodne buty. Czeka nas trochę podejść, ale nie będą strome i męczące. W porównaniu z wejściem na Sigiriyę to jak spacer po parku, ale po bardzo nierównych ścieżkach. Od wejścia zatoczymy pętlę o długości około 9 km zaliczając trzy największe atrakcje: Wielki i Mały Koniec Świata oraz Wodospad Bakera. Trzeba oczywiście zabrać coś do picia i jedzenia bo wyruszamy bez śniadania. Chociaż hotelowa restauracja przygotuje suchy prowiant to jednak warto mieć coś swojego. W naszym przypadku tą żelazną rezerwą jest puszka dobrej polskiej szynki. Najbardziej z całego prowiantu przydadzą się papierowe torby, bo niczego nie wolno pakować w plastikowe siatki. Nawet etykiety z butelek i banderole, jakimi okleja się nakrętki, powinny być zdarte i wyrzucone przed wejściem. Rygorystyczne przepisy mają na celu ochronę zwierząt, a głównie jeleni sambar, dla których zjedzenie plastikowych opakowań może skończyć się śmiercią.
Przed wejściem do parku wszystkie plecaki i torby będą dokładnie sprawdzone. Oczywiście, widząc dorosłych, poważnych ludzi, strażnicy nie są aż tak drobiazgowi, ale szkolne wycieczki są „trzepane” dokładnie. Niezależnie od tego, grupa dostanie przewodnika, który będzie nas dyskretnie obserwować na postojach. Z wyposażenia przydadzą się ponadto: kremy z filtrem, nakrycie głowy, repelenty przeciw komarom i jakaś mini apteczka na wypadek skaleczeń czy otarć. Tak wyposażeni i zabezpieczeni możemy ruszać. Wchodzimy na teren parku gdy słońce jeszcze nie wynurzyło się za gór.
Na horyzoncie dostrzegamy charakterystyczny ostry wierzchołek szczytu Adama. Ma 2243 m i nazywany jest także Sri Pada. To miejsce wielokulturowych wycieczek. Podobno jest tam ślad stopy Buddy, ale inni twierdzą, że to miejsce upadku proroka Adama i ślad należy do niego. Szczyt pokażę pod koniec relacji przy lepszej widoczności. Skoro będziemy pokonywać pętlę to na pierwszym rozwidleniu decydujemy się pójść w prawo, zaczynając od wodospadu Bakera. Będzie zdecydowanie mniej ostrych podejść, ale za to droga na Koniec Świata będzie dłuższa. By zdążyć przed napływem chmur musimy narzucić ostrzejsze tempo. Na razie jest bezchmurnie, ale bardzo chłodno. Rosa na trawach i liściach, a nad małymi rozlewiskami unosi się para. Liczymy też na spotkanie ze zwierzętami bo żyją tu 24 gatunki ssaków i 87 gatunków ptaków. Najbardziej popularne są lankijskie jelenie sambary, ale spotkać można także makaki, ryjówki, mangusty, wiewiórki olbrzymie, a nawet lamparty. Niestety słonie zginęły z tego terenu około 1940 roku. Na pierwszego sambara nie musimy nawet polować – przyszedł sam zaciekawiony obcymi i chyba w nadziei, że coś dostanie do jedzenia.
Przez całą drogę towarzyszą nam dziko rosnące rododendrony i tylko szkoda, że ciągle jeszcze stoją w pąkach. Dopiero bliżej Końca Świata spotkamy kilka rozwiniętych. Wodospad Bakera robi wrażenie, chociaż tonie jeszcze w głębokim cieniu. Trzeba do niego zejść, a za widok zapłacić stromym podejściem. Na dalszą drogę popatrzcie już sami.
Wielki Koniec Świata to przepaść o głębokości około 1200 m. Gdy zdarzy się wyjątkowy dzień o idealnej przejrzystości powietrza można stąd zobaczyć ocean oddalony o 80 km. Nie ma tu ani jednej, najmniejszej nawet barierki. Przecież jak ktoś zechce skoczyć to żadna bariera mu nie przeszkodzi. Trzeba jednak zachować ostrożność i nie podchodzić zbyt blisko gdy trawy są wilgotne i śliskie. Podobno dwa tygodnie przed naszym przyjazdem turysta z Danii wychylił się zbyt mocno i spadł. Na szczęście trafił po drodze na drzewo i na nim zawisł. Tam oczekiwał ponad 2 godziny aż uratował go śmigłowiec.
Pokonanie całej trasy zajęło nam około 4 godzin. Byliśmy szczęściarzami i słońce nas nie zawiodło. Przed nami prawie cały dzień, który spędzimy w okolicach Nuwara Eliya.