Do Cap Skiring nie przyjechałam po to, by się wylegiwać na plaży. Dlatego kolejnego dnia korzystam z okazji i ruszam rano po przygodę w rejon, który na mapach Google jest tylko wielką białą plamą. Dopiero na zdjęciach satelitarnych widać, że na północ od Cap Skiring rozciągają się wielkie rozlewiska rzeki Casamance z licznymi wyspami, na których zamieszkują ludzie. My popłyniemy na wyspę Ehidje, która jest niezwykłym przykładem współistnienia odmiennych kultur i religii. Administracyjnie jest ona częścią wiejskiej społeczności Diembéreng, w skład której wchodzi 15 wsi i ponad 1630 gospodarstw. Z ogólnej liczby blisko 12 tys. mieszkańców w wiosce Ehidje mieszka około 120 osób. Przewagę stanowią tu animiści, ale obok nich mieszkają także chrześcijanie i wyznawcy islamu.
W punkcie, który oznaczyłam współrzędnymi 12°25’2.54″N i 16°41’15.51″W droga zbliża się do naturalnego kanału wodnego i tu przesiadamy się z busa do motorowej pirogi. Nasza trasa wzdłuż namorzynów i dzikiej dżungli potrwa około 40 minut. Podziwiając fantastyczne krajobrazy nie zapomnijcie o kremach z silnym filtrem na twarz, bo to spotkanie z afrykańskim słońcem może zostawić bolesne wspomnienia.
Wyspę Ehidje możecie zlokalizować współrzędnymi 12°27’41.16″N i 16°41’35.16″W. Tu czeka już na nas miejscowy przewodnik. Przejdziemy przyspieszony kurs szkoły przetrwania, bo rosnące tu i obce dla nas drzewa to naturalny magazyn zdrowej żywności i przyzwoity punkt apteczny. Na początek jednak technika wchodzenia na palmę i pozyskiwania soku palmowego. Nie bez przyczyny nazywają go tu winem palmowym, bo zanim uzbiera się cała butelka sok ulegnie naturalnej fermentacji. Pozyskiwanie go jest powszechne i właśnie do tego potrzebne są plastikowe butelki, które często bezmyślnie wyrzucamy.
Smak nie każdemu będzie odpowiadał, ale spróbować warto. Z soku palmowego produkuje się również miejscowe mocne alkohole również na skalę przemysłową, a typowa wódka palmowa jest sprzedawana za grosze w plastikowych opakowaniach o pojemności 0,5 i 1,0 L.
Wódkę palmową najłatwiej znaleźć na niektórych stacjach benzynowych lub kupić na przejściu granicznym z Senegalu do Gwinei Bissau. Z moich ciekawszych odkryć był kwiatostan afrykańskiego chleba świętojańskiego (ostatnie zdjęcie po prawej), jakim nazywają tu drzewo Nere (Parkia biglobosa). Do tej pory byłam przekonana, że chleb świętojański to wyłącznie Szarańczyn strąkowy (Ceratonia siliqua), ale oba gatunki wyraźnie różnią się liśćmi chociaż oba dają nasiona ukryte w szerokich, długich strąkach. Tak to już jest z luźnymi tłumaczeniami więc lepiej zostawmy lokalną nazwę Nere. Po praktycznych zajęciach z dendrologii i medycyny naturalnej spacerkiem kierujemy się do wioski.
Nawet dzieci, które zaśpiewały dla nas piosenkę nie wykazują nami większego zainteresowania i trudno się dziwić, skoro mają tu polską grupę co tydzień. Do miejscowej szkoły nawet nie zaglądamy, bo jak twierdzi przewodnik została już przez nas wyposażona co najmniej do końca tego roku. Na chwilę zatrzymujemy się pod wielkim drzewem gdzie złożono i zawieszono wiele przedmiotów budzących nasze zainteresowanie. To dowód na obecność animistów. Każdy z przedmiotów ma tu znaczenie magiczne, jest fetyszem wyrażającym prośbę lub podziękowanie. Za dobry zbiór lub udany połów, może być prośbą o deszcz lub opiekę nad wioską. Fetysze składa tu miejscowy szaman i tylko on do końca rozumie ich moc i znaczenie.
W dobie religijnych wojen i nienawiści takie miejsce jest absolutnym wyjątkiem. Obok zagrody gdzie żyją muzułmanie pasą się świnie katolików, a kilkadziesiąt metrów od ich kaplicy stoi zaczarowany ołtarzyk miejscowego szamana. W głowie się nie mieści ale to rzeczywistość i przykład absolutnej tolerancji do której chyba nie dorośliśmy.
Teraz pora na obiecany poczęstunek miejscowymi specjałami. Będą to pieczone na ogniu ostrygi. U nas, nieco inaczej podane i przyprawione, można znaleźć tylko w nielicznych restauracjach i słono za nie zapłacić. Tu stanowią powszechnie dostępne pożywienie dla najuboższej rodziny, bo można je znaleźć na każdym konarze namorzynu. Poza tym, w odróżnieniu od naszych – są świeże. Po krótkim odpoczynku przy szklance piwa opuszczamy senną Ehidje i ruszamy w drogę powrotną.
Na wlocie do Cap Skiring zatrzymujemy się na lunch w Casa Resto. Można tu smacznie zjeść za przyzwoitą cenę, a tuż obok jest nieźle zaopatrzony sklep. Warto skorzystać, bo jeszcze długi dzień przed nami. Będzie też chwila na kilka ostatnich migawek z miasteczka.