Cantona – La Casa del Sol
Około 92 km od Puebla, na granicy ze stanem Veracruz znajduje się ufortyfikowane miasto z czasów prehistorycznych, założone prawdopodobnie przez Olmeków około 600 r. n.e. Nazwa Cantona w języku nahuatl oznacza „Dom słońca”. To ciekawe miasto, położone na wysokości około 2500 m n.p.m. zostało zbudowane na bazaltowym wycieku wulkanu Jalapasco. W czasach swojego rozkwitu tj. mniej więcej do roku 1000 n.e. było najbardziej zurbanizowanym miastem jakie dotąd odkryto na obszarze centralnego płaskowyżu meksykańskiego. Zajmowało powierzchnię 12 km2 i liczyło około 80 tys. mieszkańców.

Pomimo, że zostało odkryte w połowie XIX wieku przez Henri de Saussure’a to okoliczni złodzieje wiedzieli o nim przez niemal 500 lat. Skutkiem tego większość odkrywanych stanowisk, w tym grobowców z tamtej epoki, zostało doszczętnie ograbionych. Mieszkająca tu kultura nie zostawiła po sobie pisma i dlatego wszystko co wiemy opiera się na analizie wykopalisk i przedmiotów codziennego użytku.

Do tej pory zlokalizowano około 500 ulic i blisko 3000 rodzinnych zabudowań. Naukowcy dowodzą, że część ulic mogła być zamykana na wypadek inwazji i w ten sposób miasto przeradzało się w twierdzę. Jego centrum stanowił szczyt wzniesienia, na którym zlokalizowano zintegrowane ze sobą główne świątynie, budynki pałacowe i mieszkalne oraz boiska do gry w pelotę. W całym mieście znaleziono do tej pory 24 boiska. Świadczy to o wyjątkowym znaczeniu jakie nadawano tej rytualnej grze związanej z religią. Jak dotąd w żadnym z odkrytych miast takiej ilości nie odkryto. Sądzi się też, że miasto miało złożoną organizację, a zamieszkanie na zboczach wzgórza miało charakter hierarchiczny.

Cantona cechuje się ciekawą techniką zabudowy. Wszystkie budynki i piramidy w całości wzniesiono z kamienia, ułożonego na sobie bez żadnego spoiwa. Błotem wulkanicznym wypełniano jedynie ewentualne szczeliny. Archeologowie twierdzą, że w porównaniu z takimi miastami jak Uxmal czy Palenque, które budowano w okresie względnego spokoju, Cantona powstała w pośpiechu, a jedną z podstawowych funkcji miasta była obrona.

Zgodna jest teza, że w czasach największego rozkwitu miasto mogło konkurować z Teotihuacan i należało do najsilniejszych ośrodków na tym obszarze. Głównym źródłem bogactwa były wyroby z obsydianu, który wydobywano na okolicznych zboczach. Z niego wytwarzano narzędzia, przybory kuchenne, ozdoby i broń. Co ciekawe, obszar aktualnie udostępniony do zwiedzania stanowi zaledwie 10% dawnej Cantony, a niektórzy twierdzą, że to nawet niewiele ponad 1% jego powierzchni.

Na skutek zmian klimatycznych, a także przybycia na te obszary wojowniczych ludów Chichimeka, które dążyły do zawładnięcia miastem i przejęły kontrolę nad szlakami handlowymi, Cantona ostatecznie upadła i została opuszczona około 1050 r.n.e. Podobno miejsce to przejęli z czasem Toltekowie. Tak naprawdę jednak przyczyny upadku Cantony nie są do końca znane, podobnie jak kierunek migracji jej mieszkańców.

To, co szczególnie mnie zaciekawiło to niezwykły krajobraz tego miejsca, zdominowany przez roślinność, wśród której dominują juki, agawy, kaktusy, a także niektóre odmiany iglaków, będące w szczególnym zainteresowaniu konserwatorów. Takie krajobrazy chyba najbardziej kojarzyły mi się z Meksykiem.
Uwaga! Ze względu na nierówności terenu i ostre krawędzie wystających kamieni warto tu zabrać mocniejsze buty.

Xalapa (Jalapa)
Chmury, które pożegnały nas nad Cantoną w końcu zwyciężyły. Ulewny deszcz towarzyszył nam niemal na całej drodze do Xalapy – stolicy stanu Veracruz liczącej około 500 tys. mieszkańców. Docieramy tu niemal przed zachodem słońca. Jest mokro i szaro, a miasto spowija lekka mgła. W tych stronach to zjawisko normalne. Trafiamy do hotelu Posada del Cafete i będzie to najbiedniejszy hotel jaki spotkamy na całej trasie. Niektórzy są zachwyceni, bo to autentyczny meksykański klimat, ale okna bez firanek i metalowe okiennice nie bardzo mi odpowiadają. Są za to dekoracje na łóżku i wiszący fotel jako atrakcja pierwszego piętra. Po prostu – inna mentalność i standard. W planie nie mamy kolacji więc już po ciemku wybieramy się do miejscowej restauracji serwującej tacos.

Spacer ulicami przekonuje mnie, że jak na półmilionowe miasto wcale nie trafiliśmy do centrum. Chociaż jest spokojnie i bezpiecznie to zabudowa wskazuje raczej na tę biedniejszą część Xalapy. W restauracji duszno, a kakofonia pomieszanych zapachów przyprawia o mdłości. Na szczęście gospodarze uruchamiają dwa duże wentylatory i można skupić się na menu. Bardziej traktujemy to jak doświadczenie niż próbę doładowania energii, bo najeść się tym nie można. Ale to rzecz gustu.
Po śniadaniu z obowiązkowym, świeżo wyciskanym sokiem i jajecznicą, mamy jeszcze chwilę by przyjrzeć się z hotelowego tarasu życiu mieszkańców. Raczej to widok na okoliczne dachy, które jak wszędzie w Meksyku są suszarnią, spiżarnią i składem niepotrzebnych gratów.

Wg historycznych źródeł początki Xalapy datowane są na rok 1313. Dwieście lat później, w 1519, przeszedł tędy Hernan Cortes wędrując na podbój Tenochtitlan. W 1555 stał już franciszkański klasztor. Tak naprawdę Xalapa zaczęła się liczyć dopiero w XVIII w. za sprawą szybko rozwijającego się handlu. Podobno gdy w 1804 roku odwiedził Xalapę Aleksander von Humboldt nazwał je „Miastem kwiatów”, ale tej części z pewnością nie widziałam.
Xalapa lub bardziej współcześnie Jalapa w języku nahuatl to „Wiosna na piasku”. Być może zawdzięcza swą nazwę specyficznemu położeniu w jednym z najbardziej zróżnicowanych klimatycznie stanów Meksyku. Bo Veracruz to tropikalne upały na wybrzeżu i lodowate temperatury szczytu Pico de Orizaba. Xalapa jest gdzieś pośrodku z umiarkowanym klimatem i bujną roślinnością na wysokości 1400 – 1700 m n.p.m. Jest miastem ludzi uczących się. Ma 196 szkół podstawowych i 97 gimnazjów. Ponadto można doliczyć się 86 instytucji, które oferują maturę oraz technicznych i zawodowych centrów szkoleniowych. Na ich czele stoi Universidad Veracruzana założony w roku 1944. Przyciąga on studentów nie tylko z całego Meksyku, ale z całego świata oferując 32 kierunki studiów i 22 ośrodki badawcze. Turystów tu jednak niewielu i większość traktuje ją chyba jak przystanek na trasie.

Nasz plan przewiduje teraz spotkanie z głównym produktem i bogactwem okolicy, dla którego właśnie cień i wilgoć to idealne warunki do życia Jest nim oczywiście kawa. Stąd też pochodzi jedna z najsłynniejszych odmian papryczek chili – Jalapeno. Chwilę czekamy na przyjazd naszego busa, który w uliczce prowadzącej do hotelu mógłby się nie zmieścić i ruszamy dalej.

Coatepec i okolice
Około 10 km od Xalapy, w żyznej dolinie u podnóża Cofre de Perote i na wysokości około 1200 m n.p.m. leży meksykańska stolica kawy – Coatepec. Miasteczko, otoczone licznymi plantacjami liczy około 50 tys. mieszkańców, a cała gmina mniej więcej 80 tys. Już w XVI w. franciszkańscy misjonarze wybudowali tu kościół St. Jerome. Gdy pojawili się pierwsi hiszpańscy osadnicy zaczęły powstawać hacjendy specjalizujące się w uprawie trzciny cukrowej. Gdy w XIX w. sprowadzono z Kuby pierwsze sadzonki kawy szybko się okazało, że wysokość i specyficzny klimat są idealne do jej uprawy. Plantacje trzciny ustąpiły miejsca kawie i owocom cytrusowym zapewniającym kawowym krzewom odpowiedni cień. Z biegiem czasu tradycja tej uprawy przyniosła miastu światową sławę producenta najbardziej poszukiwanych odmian.

Gdy minęła epoka kolonializmu i niewolnictwa wielkie hacjendy zostały zlikwidowane, ale ich zabudowań nie zniszczono traktując jako zabytki narodowego dziedzictwa. Zatrzymujemy się na chwilę w centrum Coatepec by zrobić kilka pamiątkowych zdjęć na Zocalo. Oczywiście z tradycyjnym kioskiem w centrum parku i przy zabytkowym Iglesia de San Jerónimo. Jednym z najważniejszych świąt w miasteczku jest dzień St. Jerome 30 września, któremu towarzyszy barwna parada zwana Bajada de los Arcos. To właśnie na ten dzień roślinnymi dekoracjami przyozdabia się kościoły i jeszcze w połowie października mamy okazję zobaczyć chociaż cząstkę tej tradycji. Poszukujemy też dziko rosnących orchidei, z których ten region słynie i oczywiście są, nawet tu pośrodku parku.

Stąd ruszamy na jedną z okolicznych plantacji, pełniących jednocześnie funkcję muzeum kawy. Spotkałam się z nią w Kenii i Dominikanie, ale to wystarczyło by rozpoznać krzew i owoce. Nasi gospodarze i przewodnicy w Coatepec chcą nas oczarować tą rośliną więc zaczynamy od hodowli sadzonek, poprzez plantację, metody zbioru, łuskanie, mycie, suszenie, a kończymy na pakowaniu. Poznajemy stare narzędzia, ale i te współczesne, gotowe przetworzyć nie kilogramy, ale tony surowca na dobę. Potem przychodzi czas na rozpoznawanie walorów kawy, a więc aromat, kwasowość, budowę ziarna i smak. I wszystko staje się jasne – nie wyhoduję kawy w Lublinie bo kwasowość zależy od wysokości nad poziomem morza i nawet gdyby się udało, dobra nie będzie.

W bardziej prywatnej rozmowie nasi gospodarze przyznają, że na uprawie kawy nie osiąga się krociowych zysków. Te przynosi dopiero kawiarnia i taką też mają w stolicy. Proporcje są szokujące – z dziesięciu kilogramów, pierwszy sprzedany w postaci parzonego napoju zwraca koszty, dziewięć pozostałych przynosi zysk. Jest oczywiście nieograniczona degustacja i wreszcie zakupy, bo nikt nie odjeżdża stąd z pustymi rękami.

Co ciekawe w Meksyku nie ma tradycji picia kawy i tego dopiero się uczą. Potrafią jednak wyczarować z kawy prawie wszystko – od palonych ziaren o niepowtarzalnym smaku, poprzez likiery, mydła, a nawet ozdoby. Jeżeli traficie kiedyś na Bourbon, Mundo Novo czy Garnicę to będzie kawa stąd. Ale o tym, że lubiane przez nas kawy smakowe są pochodną najgorszego surowca – nie wiedziałam.
Czas na przerwę i dobrą meksykańską kawę.

<- Poprzedni
 
Następny ->