Po zwiedzeniu północnego zespołu kościołów mamy dwugodzinną przymusową przerwę. Większość naszej grupy wykorzysta ją na lunch a my w tym czasie bliżej przyjrzymy się życiu w mieście. Może to za dużo powiedziane bo Lalibela, bez względu na swój turystyczny status, miastem ani miasteczkiem nie jest.

To raczej wioska rozrzucona po okolicznych wzgórzach z jedną handlową ulicą i targowiskiem. My jesteśmy w tej drugiej strefie gdzie turysta niczego raczej nie znajdzie. No może poza małą, lokalną knajpką z zimnym piwem. A tak toczy się codzienne życie mieszkańców Lalibeli.

Z chwilą ponownego otwarcia stref zwiedzania przechodzimy do południowego zespołu skalnych kościołów. Po drodze mijamy skalny wąwóz będący korytem okresowej rzeki którą od wieków nazywają rzeką Jordan. Układ tych kościołów i właśnie to miejsce wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Zaczniemy zwiedzanie od bliźniaczego kościoła Bete Gabriel-Rufael.

W przeciwieństwie do większości kościołów w Lalibela jego wejście znajduje się u góry dokąd prowadzi niewielki kamienny most przerzucony nad głębokim wykopem przypominającym fosę. Miejscowi nazywają go „drogą do nieba”. Przed wejściem na niego trzeba oczywiście zdjąć buty i o higienie zapomnijcie.

O czasie powstania kościoła i jego historii nic nie wiemy. Fakt, że nie jest tradycyjnie zorientowany na osi wschód – zachód nasunęło historykom
przypuszczenie, że mógł to być warowny pałac rodziny królewskiej Aksumite już w VII wieku.

Podziemnym tunelem Bete Gabriel-Rufael jest połączony z małym skalnym kościołem Biete Lehem zwanym „Domem chleba” albo „Świętą piekarnią”. Podobno z Biete Lehem można było w podobny sposób przejść do Biete Mariam w zespole północnym.

Tuż za Bete Lehem znajduje się kolejny tunel nazywany piekłem. To chyba jedyne takie miejsce udostępnione turystom. Schodzimy pod ziemię w wykuty w skale korytarz w którym nie ma żadnego oświetlenia. Po omacku posuwamy się gęsiego przed siebie pokonując około 30 – 40 metrów. Kto ma jakieś syndromy klaustrofobii raczej niech tego nie próbuje. Nagrodą za to przeżycie będzie wyjście do „nieba” przed Bete Merkorios gdzie znów zobaczymy słoneczne światło.

Kościół Bete Merkorios ma symbolizować „Raj” chociaż naukowcy przypuszczają, że był kiedyś wykorzystywany jako więzienie bo odnaleziono w nim łańcuchy i kajdany.
W trakcie zwiedzania jesteśmy przypadkowo świadkami niecodziennego wydarzenia. Do kościoła czterech mężczyzn wnosi młodą kobietę, która przeraźliwie krzyczy. Położona na kamiennej podłodze rzuca się, a całe jej ciało przeszywają konwulsje. Mężczyźni starają się ją przytrzymać, a kobiety uspokoić. Jej zachowanie przypomina sceny z filmu o opętaniu przed demona. Miejscowy mnich oczyszcza jej ciało dużym metalowym krzyżem. Operacja trwa około kwadransa, po czym kobieta uspokaja się i zapada w drzemkę. Od pierwszej chwili towarzyszy nam konsternacja. Nie wypada podglądać a tym bardziej robić zdjęć ale też nie możemy się wycofać. Później dowiaduję się od przewodnika, że takie przypadki zdarzają się często bo Etiopczycy, a zwłaszcza kobiety, tak głęboko przeżywają swoją wiarę.

Kolejnym w tej grupie jest Bete Emmanuel z niesamowitą fasadą, atrakcyjnymi detalami i wykończeniami. Jest największym i chyba najbardziej precyzyjnie wykonanym ze wszystkich kościołów. Ma 33 m długości, 12 wysokości i 23 m szerokości. Kościół ma symbolizować „Niebo”, a historycy snują przypuszczenie, że stanowił on kiedyś prywatną kaplicę rodziny królewskiej.

Wędrówkę po zespole kończymy w Bete Abba Libanos. Podobno wybudowała go Meskel Kebra, żona Lalibeli. Jak głosi legenda zrobiła to w hołdzie zmarłemu mężowi w ciągu zaledwie jednej nocy, a pomagali jej aniołowie. Bete Abba Libanos jest jedyną spośród wszystkich budowli w której nie wykuto dachu, a stanowi go półka skalna.

Nasza wędrówka po kościołach się skończyła. Nie będę kusiła się o podsumowanie bo każdy z Was wywiezie stąd inne i być może skrajnie odmienne wrażenia.  Ale dla nas jeszcze nie skończył się dzień.
Po odświeżeniu i chwili relaksu pojedziemy do najpopularniejszego klubu gdzie oprócz jedzenia i napojów serwuje się spontaniczną muzykę i narodowy taniec yskysta lub eskista. Zanim jednak przypadkowi uczestnicy spotkania przejdą do takiej zabawy trzeba się wprowadzić w odpowiedni nastrój. Pomaga w tym taj (tadż lub tedż) czyli etiopskie wino miodowe, które dawniej było ulubionym trunkiem uprzywilejowanych warstw cesarstwa etiopskiego. Podaje się go w szklanych naczyniach byryllie przypominających kolbę używaną w laboratoriach chemicznych. Nie jest ani mocne ani dobre, a w smaku nie przypomina naszych miodów pitnych. Innym napojem jest po prostu coctail który przyrządza się i podaje zwykle dla czterech osób. Składa się na niego butelka czerwonego wina, butelka piwa i sprite. Tego wolałam nie próbować. Za to jako pierwsza z grupy zostałam wyciągnięta na parkiet do yskysty.

Jego dzisiejsza forma wywodzi się podobno z dawnego tańca etiopskich wojowników którzy w ten sposób rozgrzewali się do walki. Jego opanowanie jest dla nas bardzo trudne bo porusza się wyłącznie górnymi partiami ciała: ramionami, głową i piersiami. Tańcząc w parach staje się naprzeciw siebie. Mężczyźni podpierając rękami boki energicznie wyrzucają do przodu na przemian prawy i lewy bark. Kobiety dodają do tego sprężynujące ruchy głową.

Tego nie da się opisać ale myślę że w sieci na pewno znajdziecie jakiś film. To tego tańca nie potrzeba wyszukanej muzyki. Wystarczy jednostrunowy instrument nazywany masinko i kilka bębnów. Warto przy tym pamiętać, że tańcząc z zawodową tancerką wypada jej przykleić do spoconego czoła jakiś banknot. Standardowo jest to 50 birra. Chyba obroniłam honor tylko dlatego, że kiedyś ćwiczyłam belly dance chociaż to zupełnie coś innego. I tak upłynął wieczór prawie do północy.