Wczesnym popołudniem, korzystając z przypływu, który pozwala łodzi Boba podejść bliżej brzegu, wypływamy na Ilha Roxa by spotkać się z jednym z lokalnych plemion zamieszkujących wyspę. Nasz punkt docelowy oznaczyłam współrzędnymi 11°16’49.14″N i 15°43’15.30″W. Rejs potrwa około 40 min i będziemy płynąć pośród malowniczych lasów namorzynowych, nad którymi górują niezwykłe kolosy porastające dżunglę. Na odprawie przed wycieczką Kamil nakłania nas by nie zabierać ze sobą żadnych podarunków, a zwłaszcza słodyczy i oprzeć spotkanie wyłącznie na bezpośrednich relacjach.
Wraz z lokalnym przewodnikiem Kamil chce obserwować jak mieszkańcy na to zareagują, bo jesteśmy tu na razie jedynymi grupami turystów. Słusznie obawia się, że nauczymy tych ludzi oczekiwania na prezenty, a w konsekwencji postawy żądania wobec białego człowieka. Dla Was i kolejnych grup podejmiemy tę próbę. Prosi też, by nie oceniać mieszkańców po europejskich strojach, które dotarły tu z niektórymi fundacjami, bo są to w rzeczywistości dzicy ludzie.
Lądujemy w pięknej zatoce i co rzuca się w oczy to fantastyczna roślinność. Idąc wąską ścieżką przez dżunglę dowiadujemy się, że można tu spotkać kilka gatunków jadowitych pająków i węży, w tym czarną mambę. Czujność w grupie od razu wzrasta i ktoś znajduje na ścieżce malutką wiązkę ryżu. Gdy zastanawiamy się nad jej pochodzeniem, od strony wioski zbliża się kilku chłopców w towarzystwie dorosłego mężczyzny. Widząc wiązkę w naszych rękach zagradzają nam drogę, wymachują rękami i coś krzyczą w niezrozumiałym języku. To chyba znak, że musimy ją oddać. Oni jednak odskakują z przerażeniem w tył i odrzucają wiązkę na ziemię. Po naszej stronie całkowita konsternacja.
Kamil też nie bardzo wie co robić, podobnie jak miejscowy przewodnik, który próbuje dogadać się z tubylcami. Trwa to kilka minut i wreszcie dociera do nas wyjaśnienie. Otóż jeden z mieszkańców wyspy zmarł niedawno w Bissau i gdy sprowadzono tu jego zwłoki mieszkańcy rzucali na drogę takie właśnie wiązki by przekupić i zatrzymać złe duchy, które mogłyby wejść do wioski za ciałem zmarłego. Gdybyśmy zabrali tę wiązkę ze sobą sprowadzilibyśmy na wioskę nieszczęście. Sytuację udaje się załagodzić, a dla nas i dla Was kolejna nauczka – niczego nie podnosimy i nie zabieramy.
Nie tylko wierzenia mieszkańców Bijagos mogą wprawić w zakłopotanie. Przy okazji Kamil opowiada, jak podczas jednej z niedawnych wizyt naprzeciw idącej z nim grupy wyszedł nagle mężczyzna niosący na końcu włóczni pięć ociekających krwią małp, które właśnie upolował. Bo tu je się wszystko co dała natura, także psy i koty, a my z odrazą spoglądamy na Chińczyków.
W potwornym upale docieramy do rozległej polany, na której wybudowano szpital i szkołę. Oba obiekty stoją puste, bo nie ma tu ani lekarza ani nauczyciela. Jest jednak trójkołowy pojazd sanitarny, bo szpital ma służyć kilku plemionom rozrzuconym po wyspie. Na spokojnie możemy się przyjrzeć jak rosną owoce i słynne orzeszki nerkowca. Mają mnóstwo wartości odżywczych i leczniczych. Łupina orzecha może jednak silnie poparzyć dłonie przez zawarty w niej żrący olej. Ale tu nawet on jest wykorzystywany jako środek odkażający do ochrony drewna przed termitami, czy natłuszczania sieci rybackich. Stąd pójdziemy do wioski gdzie oczywiście już wiedzą o naszej obecności na wyspie.
W miarę jak zbliżamy się do wioski, na spotkanie z nami wychodzą dzieci, najpierw te starsze, a w samej wiosce i maluchy. Już na samym początku drogi przykleja się do mnie mała dziewczynka w misternie wypracowanym uczesaniu. Chwilę potem mam już dwoje, a wspólne zdjęcie zachęca kolejne dzieci. Na główny plac wioski idziemy już w czwórkę, a ja mam tylko dwie ręce. Oczywiście się nie rozumiemy i nawet portugalski nic by tu nie zmienił. Ogólnoświatowy język gestów musi wystarczyć. Pytają mnie czy nie mam czegoś do pisania i oczywiście proszą o słodycze, bo właśnie tego nauczyli ich nasi poprzednicy. Młoda dziewczyna, z malutkim dzieckiem na rękach wskazuje na moją malutką koleżankę i w tym samym języku wyjaśnia, że to także jej dziecko. Chciałaby dla córki klapki, ale na taki pomysł nie wpadłam.
Może nie wszyscy wierzą do końca, że nie mam prezentów, ale nie obrażają się. Za to starsi są już bardziej nachalni i nawet uciekają się do delikatnego poszturchiwania. Kamil miał rację. Trzeba więc zająć ich uwagę czymś innym. Jedna z pań przeciera dłonie środkiem dezynfekującym i to budzi zainteresowanie. Robi coś dziwnego, a przy tym ręce ładnie pachną więc ustawia się kolejka i każdy chce kropelkę na dłoń. Ja ze starszymi próbuję zagrać w łapki. W miarę szybko pojmują na czym to polega, ale wyraźnie denerwują się że nie potrafią wygrać. Zabawa przemienia się więc w „przybijanie piątki”, a ku mojemu zaskoczeniu każdy chce zrobić to jak najsilniej. No to trzeba skorzystać z pomocy męża – niech walą, zobaczymy kogo zapiecze bardziej. Chyba traktują to jak jakiś sprawdzian i najwyraźniej im się to podoba.
Czas pobytu w wiosce mija szybko i pora wracać na łódź. Nie będziemy jednak wracać sami. Pójdą z nami niemal wszystkie dzieci. A na brzegu pożegnamy się jak dobrzy znajomi i popłyniemy dalej. Teraz naszym celem będzie jedna z małych, niezamieszkanych wysepek, która na mapie nie ma nawet swojej nazwy. Jej położenie oznaczyłam współrzędnymi 11°15’50.22″N i 15°46’24.12″W.
Przybijamy do brzegu pod wielkim baobabem gdy słońce zaczyna już rzucać długie cienie. Po spacerze w wyczerpującym upale mamy okazję trochę się schłodzić w oceanie i spróbować świeżo zerwanego owocu baobabu. Jego miąższ ma dziesięć razy więcej błonnika niż jabłka i sześć razy więcej witaminy C niż pomarańcza. Poza tym kilkakrotnie więcej wapnia, magnezu i potasu niż mleko, banan i awokado. Poprawia odporność, obniża poziom cukru we krwi i doskonale działa na skórę. A więc próbujemy i zachwycamy się malowniczym widokiem na okolicę. Czas biegnie tu zdecydowanie za szybko. Przed nami powrót na Rubane i odpowiedź na pytanie – czym dzisiaj nakarmi nas ocean.