Po kanałach Bangkoku
Po spotkaniu z niewyobrażalnym bogactwem i przepychem wracamy na ulicę gdzie toczy się normalne życie. Nie uciekniemy jednak przed historią, bo popłyniemy teraz kanałami rzeki Chao Phraya wyobrażając sobie jak funkcjonował Bangkok zanim powstały tu pierwsze utwardzone drogi. Tuż za murami pałacu, ściśnięte na niewielkim obszarze kramy z owocami i uliczne restauracje gdzie można usiąść na chwilę i doładować odrobinę energii, albo chwycić coś świeżo upieczonego w rękę i popędzić dalej. W niesamowitym tłoku łatwo się rozdzielić i zgubić. Każdy chce coś zarobić na turystach, a ci przypominają kłębiące się mrowisko. Idąc w stronę przystani kupujemy nasze pierwsze wodne jabłka. Są świeżo pokrojone i opakowane w woreczku. To owoce, jakich u nas nie znamy i doskonale gaszą pragnienie. Tuż nad brzegiem jest wreszcie chwila na odpoczynek.
Zanim W XVIII i XIX w życie miasta koncentrowało się na odcinku około 10 km na południe od ujścia kanału Khlong Padung Krung Kasem. Centrum miasta stanowiła wyspa Ratanakoshin z królewskim pałacem, otoczona od wschodu rzeką Chao Phraya, a od zachodu kanałem, który król Taksin kazał wykopać jako fosę fortecy. Na rzece Chao Phraya kotwiczyły handlowe statki. Z nich transportowano towary do okolicznych magazynów, a stąd łodziami zaopatrywano miasto. Za czasów Ramy I, ze względów obronnych, wszystkie kanały pozbawione były mostów, ale już około 1900 roku było ich niemal 2000. Większość stanowiły „garbate” mosty budowane wg chińskich wzorów, pod którymi swobodnie mogły przepływać większe łodzie. Pierwsze kanały, czyli khlong i sztucznie przekopane skróty rzeki Chao Phraya pojawiły się już w XVI w. i były wynikiem prac zmierzających do osuszenia bagnistego terenu dla celów rolniczych. Tak stopniowo powstawała „Wenecja Wschodu’, a mosty robiły się coraz bardziej płaskie wraz ze spadkiem znaczenia łodzi w transporcie. Około 1900 roku pojawiły się pierwsze bukowane drogi, a 8 lat później jeździło po nich około 300 samochodów. Historię powstawania sieci kanałów Bangkoku przybliży załączona mapka.
Pomimo, że Bangkok stał się dziś wielką wschodnia metropolią kanały, których nie zasypano służą nadal mieszkańcom, bo to jedna z najszybszych dróg w zatłoczonym mieście. Kursują tu regularnie cztery linie, mniej lub bardziej ekspresowe, a cena biletu waha się od kilkunastu do 30 bahtów. Piąta, niebieska linia, obsługuje trasę wycieczkową i tu dorośli zapłacą już 150 bahtów. Większość stanowią tu długorufowej łodzie Ruea Hang Yao. Ich osobliwością jest napęd składający się z silnika spalinowego i długiego wału, na końcu którego umieszczona jest śruba posiadająca zwykle dwie łopatki. Te szybkie i zwinne łódki będą nam towarzyszyć niemal każdego dnia.
Swoją podróż zaczynamy na przystani niedaleko kompleksu pałacowego i od razu naszą uwagę przyciąga wizytówka Bangkoku czyli monumentalna Świątynia Świtu Wat Arun na zachodnim brzegu rzeki. Zbudowana w khmerskim stylu z głównym prangiem o wysokości ponad 100 m i czterema mniejszymi o wysokości około 80 m. Stopniowo zagłębiamy się w coraz węższe przesmyki. Gdzie jesteśmy? – wie chyba tylko sternik naszej łodzi. My chłoniemy kontakt z egzotycznym życiem w drewnianych domkach na palach. Kiedyś kryte były strzechą i stały na palach z drewna tekowego. Dziś coraz częściej zastępują je betonowe słupy, inne są także dachy. Rzadko spotyka się tu domy świadczące o dostatku ich mieszkańców, a niewątpliwie najbogatsze są mijane świątynie. Zatrzymujemy się przy jednej z nich by zwabić kawałkami chleba rzeczne sumy, których populację szacuje się na ponad 100 tys. Zza muru przyglądają nam się mnisi w szafranowych szatach i robią nam zdjęcia, więc odwzajemniamy się tym samym.
Przekonuję się, że kanały to nie skansen zachowany jako atrakcja turystyczna. Drogowskazy na skrzyżowaniach, skrzynki pocztowe przed domami, handel i codzienna krzątanina są dowodem na to, że ciągle żyją tu ludzie. Trochę wstydzę się robienia zdjęć biednym domostwom, ale patrząc na ich mieszkańców nie mam wątpliwości, że są tu szczęśliwi.
Przed wyjazdem czytałam, że kanały niesamowicie cuchną, czemu w zasadzie nie wypada się dziwić. Może kiedyś tak było. Brunatno-brązowa woda rzeczywiście nie wygląda najlepiej i przypomina barwą namorzynowe mokradła w Kenii, ale o żadnych nieprzyjemnych zapachach nie ma mowy. Sądzę, że ta informacja ucieszy wszystkich, którzy zdecydują się spędzić tu blisko godzinę. Kanały Chao Phraya przekonały mnie również, jak wielka jest tu wiara w obecność i potęgę duchów. Tajowie wierzą, że duchy są obecne wszędzie, towarzyszą im w każdym miejscu i w każdej chwili życia. Dlatego starają się zdobyć ich przychylność. Nie jest to łatwe, bo gdy budujemy dom odbieramy im miejsce i zakłócamy ich spokój. Dlatego przy każdym tajskim domu spotkamy domek dla duchów, który ma być formą rekompensaty za niedogodność związaną z naszą obecnością. Ich wielkość i wygląd są poniekąd wykładnią zamożnością właścicieli. Często są udekorowane świeżymi kwiatami, palą się w nich kadzidełka, a nawet stoją napoje. Duchy podobno lubią najbardziej czerwoną Fantę i oczywiście powinna być ze słomką dla wygody.
Czas na łodzi płynie szybko i znów z kanałów wracamy na główny nurt szerokiej rzeki. Przed naszymi oczami pojawiają się nowoczesne wieżowce jakbyśmy nagle wrócili z przeszłości.