Z hotelu Chandrika w Tissamaharama przed godziną 15.00 ruszamy na małe safari do Parku Narodowego Yala. Na ulicy przed hotelem czekają już terenowe samochody z miejscowymi przewodnikami. Tych, którzy mają za sobą chociaż kilkudniowe safari w Kenii czy Tanzanii czeka jednak gorzkie rozczarowanie. Doskonale rozumiem, że zwierzęta są najbardziej aktywne o wschodzie słońca i tuż przed zachodem. Organizacja takiego wyjazdu powinna być jednak zupełnie inna. Wyobraźcie sobie, że przewodnicy o jednej porze zbierają gości z wszystkich hoteli i do parku sunie kawalkada 10 samochodów, które jeden za drugim poruszają się po tej samej trasie.

Czy w tych warunkach można czymś zaskoczyć dzikie zwierzęta? Trasa niestety może być tylko jedna, bo czas naszego przejazdu jest bardzo ograniczony. Nasza grupa zajmuje 5 samochodów, a przewodnikowi też zależy na tym by grupa się nie pogubiła. Pomimo wszystko mamy nadzieję zobaczyć coś ciekawego. Konieczny będzie jednak długi obiektyw i niezły sprzęt do robienia zdjęć w warunkach sporego niedoświetlenia. To co nam będzie nasuwać kenijskie wspomnienia to na pewno rdzawy kolor ziemi.

Po drodze mijamy wielkie plantacje ryżu, przyglądamy się codziennemu życiu mieszkańców. Mijamy wreszcie zieloną tablicę informującą, że jesteśmy na terenie parku. Zaczynamy więc polować z obiektywem na pierwsze zwierzęta i bardzo szybko udaje nam się zlokalizować grupę Langurów szarych. Tak naprawdę do bramy wjazdowej jeszcze daleko. Zanim ją przekroczymy mamy jeszcze krótki postój na ostatnią toaletę.

I tu, w okolicznym grzęzawisku nasz przewodnik wypatrzył krokodyla. My jednak nic nie widzimy dopóki nie spojrzymy przez obiektyw. Dopiero w dużym przybliżeniu zwykły kamień okazuje się groźnym drapieżnikiem. Początek naszej trasy to podmokłe tereny i prawdziwy raj dla ptactwa. Dominują żurawie, bociany żółte i kaczki. Z ciekawszych okazów udaje nam się upolować kilka Dzioborożców malajskich.

Na odległym drugim brzegu widzimy jednak coś większego. To stado saren i bawoły. Gdzieniegdzie pojawiają się dzikie świnie i warany. Jednak po słoniach ani śladu, a liczyliśmy że będzie ich dużo.

Brzeg oceanu to połowa naszej trasy. Trochę szkoda ale szybko robi się ciemno. Kolory coraz bardziej bledną i niemal w ostatniej chwili trafiamy na stado słoni. Tu w parku są dzikie i jeden z naszych samochodów musi ratować się ucieczką.

No cóż, Ruhunu Yala to coś zupełnie innego niż parki Kenii czy Tanzanii. Nie ta przestrzeń i nie te emocje. Warto tu jednak przyjechać, chociaż tym którzy widzieli już więcej, pozostanie spory niedosyt.