Zabiorę Was dzisiaj do stolicy archipelagu czyli miasta Zanzibar i jego głównej chociaż nie jedynej atrakcji jaką jest Stone Town, w języku suahili – Mji Mkongwe. Nasza przygoda z wyspą Unguja rozpocznie się jednak znacznie wcześniej na drogach prowadzących ze wschodniego wybrzeża na południowy-zachód.
Mamy okazję obserwować codzienny rytm dnia mieszkańców i przyjrzeć się specyficznej organizacji transportu publicznego, który tu opiera się na sieci połączeń realizowanych za pomocą dala-dala. To prywatne busy, a jeszcze częściej ciężarówki przystosowane do przewozu osób. Gdyby tylko osób – pół biedy, chociaż nie przestrzega się w nich żadnego limitu pasażerów. Tym transportem przewozi się wszystko od worków z towarem po żywe zwierzęta. Nie trzeba się zatem dziwić gdy najbliższym sąsiadem na ławce obok będzie koza. Dala-dala mają jeden plus – są bardzo tanie, a opłata nawet na połączeniach między miastami nie przekracza 1 dolara. Sztuką w tym wszystkim jest się połapać skąd jedzie, o której i dokąd, bo nigdzie po drodze nie ma przystanków. Druga ciekawostka to węzeł drogowy jakim jest Stone Town. Gdybyśmy z naszego hotelu chcieli pojechać na północ to i tak najpierw musimy dojechać do Stone Town.
Wyspa to prawdziwe królestwo blachy falistej. Na razie widzimy ją w mijanych wioskach ale nie inaczej będzie w stolicy. Kryje się nią wszystko łącznie z halą lotniska i tylko można współczuć tym, którzy w drogę powrotną muszą wyruszyć w ciągu dnia.
Dlatego życie mieszkańców toczy się przy drodze. Przyglądamy się strojom muzułmańskich kobiet i stwierdzamy, że Zanzibar jest wyjątkowo zróżnicowany i tolerancyjny. Pełne zasłonięcie ciała czyli abaja lub nikab spotyka się wyjątkowo. Najczęściej jest to hijab zakrywający głowę i piersi lub tradycyjna kolorowa chusta kanga. Młode dziewczyny noszą białe chusty ale też ubierają się po europejsku.
Bliżej miasta i na jego przedmieściach ruch gęstnieje. Nie przestrzega się tu prawie żadnych przepisów więc dalsza jazda jest coraz ciekawsza.
Dawne miasteczko rybackie Shangani, które później przekształciło się w Stone Town, było małym i prawie nieistotnym miejscem założonym w XI wieku. Wszystko zmieniło się w XV w. gdy na wyspę dotarli Portugalczycy i zaczęli budowę pierwszej kamiennej fortecy.
Fortecę zobaczymy nieco później bo nasze spotkanie z miastem zaczniemy w wyjątkowo ponurym miejscu – na dawnym targu niewolników, który funkcjonował od 1811 do 1873 roku. Dziś stoi tu anglikańska katedra nazywana też Kościołem Chrystusowym, której pomysłodawcą był Edward Steere – trzeci anglikański biskup Zanzibaru. Jej budowę rozpoczęto po likwidacji targu w roku 1873, a w głównym zarysie ukończono na Boże Narodzenie w roku 1879. Biskup nie doczekał jego poświęcenia w 1903 roku bo zmarł nagle na atak serca. Po jego śmierci prace wykończeniowe kontynuowali rdzenni mieszkańcy Zanzibaru i nie wszystko poszło zgodnie z planem. Być może tego nie zauważycie, ale na przykład w przedsionku prowadzącym do nawy głównej kolumny postawione są do góry nogami.
Edward Steere wspólnie z misjonarzem i podróżnikiem Davidem Livingstone’em był żarliwym bojownikiem o zniesienie niewolnictwa. Po śmierci został pochowany w katedrze, gdzie spoczęło także serce Davida Livingstona.
Zgodnie z historycznym przekazem ołtarz katedry znajduje się dokładnie w miejscu, w którym był kiedyś plac biczowy na którym sprawdzano wytrzymałość niewolników i od niej uzależniano ich cenę.
W budynku obok znajduje się muzeum niewolnictwa, a w podziemiach dwie oryginalne piwnice w których przetrzymywano niewolników do czasu sprzedaży. W tej na moim zdjęciu przebywało 50 mężczyzn, a drugiej nieco większej 75 kobiet i dzieci. Do dzisiaj zachowano dwie, a było ich 15. O tamtych czasach przypomina pomnik na którym widzimy cztery postacie skute łańcuchami. Te są podobno oryginalne.
Idziemy teraz w kierunku kolejnej atrakcji jaką jest wielki targ Darajani. Po drodze zatrzymujemy się przy jednym ze starych budynków kolonialnych w którym dziś mieści się szkoła. W porozumieniu z nauczycielami można do niej wejść, a gdybyście mieli coś ciekawego można zostawić na pamiątkę. Jak widać na zdjęciu potrzeby tej placówki są ogromne bo nawet ściany i krzesła dawno już nie widziały świeżej farby.
Na targ Darajani warto oczywiście zajrzeć z ciekawości ale także po owoce i przyprawy takie jak pieprz, goździki, cynamon, gałkę muszkatołową czy świeży kardamon. Najmniej ciekawą jego częścią ze względu na zapach jest hala gdzie sprzedaje się mięso i ryby. Być może zależy to od dnia ale w czasie naszego pobytu było nieporównywalnie lepiej niż na podobnym targu w Higuei na Dominikanie.
Wykorzystując chwilę pobytu w tym miejscu warto chyba wyjaśnić pochodzenie nazwy Stone Town. Wbrew pozorom nie pochodzi ona od wielkiej kamiennej fortecy ale od zabudowy miasta jaka pojawiła się około 1830 roku na miejscu dawnej wioski rybackiej.
Po raz pierwszy wykorzystano do niej wapień koralowy, który był znacznie trwalszy od gliny używanej poprzednio. Jego charakterystyczne rdzawo-pomarańczowe zabarwienie nadawało budynkom i ulicom specyficzny klimat widoczny najlepiej na przykładzie anglikańskiej katedry. Dzięki temu surowcowi można było wznosić wyższe i bardziej wytrzymałe budynki z charakterystycznym wewnętrznym patio.
Wejdziemy teraz na chwilę w gąszcz ciasnych uliczek po których najlepiej poruszać się z przewodnikiem lub dokładną mapą. Wysoka, zwarta zabudowa praktycznie uniemożliwia orientację w terenie i to, co zrobić tu najłatwiej, to się zgubić. Z bliska dostrzegamy niepokojącą rzecz. Otóż materiał, który wydawał się być dobrodziejstwem w fazie budowy jest teraz zmorą miasta. Wilgoć i zasolenie w powietrzu powodują, że koralowy wapień kruszy się na potęgę. Odnowione są tylko hotele, większe sklepy i posiadłości najbogatszych. Miasta nie stać na renowację pomimo, że znajduje się na Liście Dziedzictwa UNESCO, a rozpadające się domy łata się byle czym.
Podczas spaceru znajdujemy też dwie architektoniczne ciekawostki. Pierwszą jest moda na ozdobne drzwi, która przywędrowała na Zanzibar wraz z indyjskimi kupcami. Wkrótce po ich kształcie i wykończeniu można było poznać do kogo należą. Tradycyjne hinduskie drzwi mają łukowe zwieńczenia i są często nabijane ozdobnymi ćwiekami. W Indiach stosowano ćwieki znacznie większe i kłujące co miało chronić przed próbą ich sforsowania z użyciem słoni. Na Zanzibarze słoni nie ma więc pełnią tylko funkcję ozdobną. Z kolei arabskie drzwi były prostokątne. Spotykano także trzeci rodzaj typowo zanzibarski, w których łukowe zwieńczenie zakończone było ozdobnym szpicem. Niestety takich już nie znalazłam.
Drugą ciekawostką są wysokie podmurówki wzdłuż zewnętrznych ścian czyli tzw. barazy. Służą do siedzenia, czasami są dobrym miejscem do rozłożenia towaru, ale w podczas ulewnych deszczy zastępują chodnik tonący w wodzie.
Kierujemy się w stronę nadbrzeżnego bulwaru Mizingani Rd. Jako pierwszy odwiedzimy pałac sułtana Beit al-Sahel zwany dziś Muzeum Pałacowym. Był to jeden z sześciu sułtańskich pałaców i został zbudowany na wyspie pod koniec XIX w.
Jednym z ciekawszych pomieszczeń jest komnata księżniczki Salamy bint Said, córki pierwszego sułtana Zanzibaru. Jej braćmi byli Majid ibn-Said i Thuwaini ibn-Said, których spór doprowadził do rozbicia sułtanatu, a Zanzibar i Oman stały się oddzielnymi księstwami. Urodziła się w sierpniu 1844 roku i początkowo mieszkała w pałacu Bet il Mtoni około ośmiu kilometrów na północ od Stone Town. Potem przeprowadziła się do brata Majida, który nauczył ją jeździć i strzelać.
Gdy zamieszkała z matką w Bet il Tani potajemnie opanowała sztukę czytania, co dla kobiet w tamtym czasie było nieosiągalne. Po kolejnych rodzinnych sporach i przeprowadzkach zamieszkała w końcu z Majidem w Stone Town. Tu poznała niemieckiego kupca Rudolfa Heinricha Ruete i zaszła w ciążę. W sierpniu 1866 roku musiała uciekać z Zanzibaru i na pokładzie brytyjskiej kanonierki dotarła do Adenu. Tam została ochrzczona, wzięła ślub i wyjechała do Europy. Na wyspie zostawiła spadek po rodzicach w naturze w postaci czterech plantacji i pałacowej rezydencji. Znana jest jako autorka „Wspomnień o arabskiej księżniczce z Zanzibaru”.
Z pałacowego tarasu rozpościera się wspaniały widok na port i zatokę oraz pobliski „Pałac Cudów”. Pałac Beit-al-Ajaib powstał na zlecenie sułtana Barghasza w 1883 roku jako miejsce ceremonii i przyjmowania gości. Pierwotnie nie posiadał on górującej nad miastem wieży zegarowej, którą dobudowano podczas restauracji po roku 1896.
Jeśli pamiętacie mój pierwszy wpis z Zanzibaru doszło wtedy do tej najkrótszej wojny z Brytyjczykami i ich okręty ostrzelały sułtańskie pałace. W większości źródeł wskazuje się właśnie na pałac Beit-al-Ajaib chociaż to nie do końca prawda. Beit-al-Ajaib był połączony z dwoma innymi pałacami: Beit al-Hukum i wspomnianym wyżej Beit al-Sahel. W wyniku ostrzału zniszczony został pałac Beit al-Hukum i latarnia morska stojąca przed pałacem. Beit-al-Ajaib doznał tylko niewielkich uszkodzeń. W 1911 roku został siedzibą głównego sekretariatu brytyjskich władz, a po rewolucji stał się szkołą. Potem przekształcono go w muzeum ale obecnie ze względu na zły stan budynek jest niedostępny, a muzeum przeniesiono.
Budynek jest potocznie nazywany „Pałacem Cudów” bo był pierwszym na Zanzibarze do którego doprowadzono elektryczność i bieżącą wodę. Dla wygody sułtana zainstalowano tu także pierwsze w całej Afryce Wschodniej windy.
Przed pałacem znajduje się dziś mały uroczy zakątek nazywany Ogrodem Forodhani. Dziś to miejsce jest wyjątkowo czystą oazą spokoju nad oceanem. W czasach rewolucji był najbrudniejszym i najbardziej odrażającym miejscem, a w wodach zatoki pływały setki trupów.
Z parku cofniemy się teraz do początków portugalskiego okresu wyspy i wejdziemy na teren kamiennego fortu, którego historia sięga XV wieku.
Fort był pierwszą kamienną budowlą na wyspie, którą zaczęli wznosić Portugalczycy po jej opanowaniu. Tak naprawdę nigdy nie doprowadzili jej do końca, a rozbudowali ją dopiero Arabowie z Omanu. Za jedną z bram znajduje się dziś amfiteatr, gdzie odbywają się koncerty oraz pokazy filmów. Sam fort nie ma praktycznie nic do zaoferowania poza rzędem straganów, na które w wolnej chwili warto zajrzeć.
Po wyjściu za mury kierujemy się do jednego z najlepiej utrzymanych kwartałów Stone Town, gdzie królują hotele i bogate sklepy. Nie opędzicie się tu przed chmarą ulicznych sprzedawców o ile nie zachowacie dystansu i zdecydowanej postawy. No chyba, że naprawdę potrzebujecie przeciwsłonecznych okularów.
Naszym celem będzie ulica Kenyatta Rd i dojdziemy nią aż do Hotelu Shangani. Jej nazwę zapamiętałam nie przypadkowo bo jest tu miejsce powszechnie odwiedzane przez turystów. Po lewej stronie stoi żółty dom znany jako dom Freddiego Mercury’ego. Miejscowi twierdzą, że tu urodził się lider późniejszego zespołu Queen i spędził pierwsze osiem lat życia.
Jestem trochę sceptyczna, chociaż prawdą jest że przyszedł na świat w Stone Town w roku 1946 jako Farrokh Bulsara. Jego rodzice przybyli tu z Indii, a w okresie rewolucji musieli uciekać z wyspy by ratować życie. No cóż – mieszkańcy Zanzibaru wtedy nie wiedzieli jeszcze kogo wypędzają, a dziś chętnie pokazują to miejsce. W budynku mieści się dziś czterogwiazdkowy Tembo House Hotel, a niewiele dalej po prawej Tembo Palace Hotel.
Spacer po mieście zakończymy na tarasie restauracji pobliskiego hotelu. To fajne miejsce by po wysiłku w upalnym słońcu posiedzieć chwilę w cieniu przy szklance piwa prosto z lodówki. Głodni podreperują nieco kalorie, a my pozaglądamy w zakamarki miasta z góry. Stąd najlepiej widać czym na Zanzibarze jest blacha falista i aż nie chce się myśleć ile ciepła generuje wewnątrz tych wszystkich budynków.
Trochę to trwało więc i Wam przyda się chwila wypoczynku. Zapraszam zatem na spotkanie z przyrodą Zanzibaru.