Studia filmowe Atlas i Kasbah Taourirt to jeszcze nie koniec atrakcji tego dnia, bo naszym celem jest dotarcie na południe, do Zagory. Po drodze musimy przebić się przez Antyatlas, a więc liczę na wspaniałe widoki. Zanim jednak ruszymy w dalszą trasę krótki postój na lunch w Les Jardins de Ouarzazate.

Potem ostatnie spojrzenie na miasto i przez następne 130 km będziemy się oddalać od cywilizacji. Jej miejsce zajmą pustynne krajobrazy, niesamowite rzeźby spalonych słońcem górskich szczytów i coraz silniejszy wiatr. To nie najlepsza prognoza, bo może przynieść piaskową burzę, ale nie martwmy się na zapas. A teraz zostawiam Was z panoramą Antyatlasu.

Oaza Oulad Othmane
Po kilku godzinach wędrówki przez góry Antyatlasu drogą N9 zjeżdżamy w dolinę rzeki Draa, która na tym odcinku daje życie tysiącom drzew palmowych. Górskie zbocza za nimi to jeden z najpiękniejszych krajobrazów, jakie skusiły mnie do odwiedzenia Maroka i wyboru programu „Wielkie Południe”. Może skuszą i Was.

Jeszcze tylko przejazd przez jedno z typowych marokańskich miasteczek i zatrzymujemy się przez wiejską kasbą, tuż obok miejscowej oazy Ouled (Oulad) Othmane. Właśnie tam pójdziemy na początek, by do końca zburzyć moje wyobrażenie o oazach, jakie pozostało z czasów „W pustyni i w puszczy”. W sumie, to nie wiem dlaczego, ale oaza w mojej wyobraźni była zawsze zielonym skrawkiem życia pośród żółtych piasków pustyni, z malutkim jeziorkiem, w którym można napoić zwierzęta. Teraz muszę się pogodzić z tym, że oaza to miejsce ciężkiej pracy, gdzie uprawia się wszystko co znajduje zbyt i pozwala przeżyć.

Obszar uprawnej ziemi jest tu gęsto porośnięty palmami daktylowymi, które dają cień i pozwalają zatrzymać wodę. Już na początku zaskakuje mnie sposób, w jaki ziemia należąca do wioski jest podzielona między rolników. Każda działka jest ogrodzona glinianym murem, niższym lub wyższym. Czasami tylko z przerwą na wejście, ale i są takie z ozdobną bramą. Przypominając sobie działki uprawne na Sri Lance brak mi tu jakiejkolwiek dbałości o estetykę czy geometrię. A może po prostu nie rozumiem marokańskiego stylu. Z każdym niedbałym krokiem z wyschniętej ścieżki podnosi się tuman kurzu więc staramy się zachować bezpieczną odległość od poprzedników. Na pocieszenie pozostaje myśl, że jednak jest lepiej niż po deszczu.

Przy wyjściu dopada nas grupa miejscowych dzieci oferująca daktyle, figurki wielbłądów lub wachlarzyki wyplecione z palmowych liści. Gdy się widzi taką biedę, odruchowo chce się coś kupić. Jeśli myślicie o daktylach to tylko do zjedzenia na trasie. Takie do domu lub na upominek, ze względu na trwałość, lepiej kupić w sklepie lub na suku. Zaraz zajrzymy do miejscowej kasby, a potem do Zagory pozostanie nam jeszcze około 44 km.
Niezależnie od tego jakie wrażenie pozostawią po sobie marokańskie oazy to ich znaczenie dla całego ekosystemu jest kolosalne. Trwając na przedpolu Sahary chronią teren przed inwazją pustyni, a uprawa zbóż, oliwek, granatów i palm daktylowych jest głównym źródłem dochodu dla 1 mln 300 tys. mieszkańców południowego Maroka. Spacer po oazie to tylko jedna prawda o życiu. Teraz poznamy tę drugą, zagłębiając się w mroczne korytarze miejscowej kasby. Z zewnątrz wygląda to nawet malowniczo, a baterie do ogrzewania wody i kilka anten satelitarnych utwierdzają nas w przekonaniu, że nie oddalamy się bardzo od współczesności. Wewnątrz będzie już znacznie gorzej.

Do pierwszych zabudowań doprowadzają nas umorusane dzieci, ale ich wygląd nikogo nie dziwi, bo w glinianym pyle trudno o zachowanie czystości. Po wejściu musimy przez chwilę przyzwyczaić wzrok i trzymać się dostarczenie blisko by nie zgubić się w tym labiryncie. Drogowskazem są mdłe światełka zawieszone na kolumnach co kilkadziesiąt metrów. W bok od głównego korytarza odchodzą pomieszczenia mieszkalne bez drzwi więc wszędzie można zajrzeć. Tu jest już całkiem ciemno chyba, że pomieszczenie leży przy zewnętrznej ścianie z małym okienkiem. W pokojach dywan, kilka poduszek, jakaś szafka i telewizor. Jest więc kontakt ze światem i rozrywka.

Najgorzej jest na ciemnych i krętych klatkach schodowych bez poręczy. Latarka z telefonu to bezcenny rekwizyt przetrwania. W wielu miejscach trzeba tak samo uważać pod nogi co i patrzeć w górę, by nie zaczepić o niski strop. Wreszcie docieramy na dach ale i tu trzeba poruszać się bardzo ostrożnie i najlepiej przy ścianach. Trzcinowy strop wyraźnie się ugina, nie wiadomo ile ma lat i ile wytrzyma. Za to widok na oazę, wioskę i góry jest fantastyczny i dla niego warto było przeżyć chwilę strachu na schodach.

Jesteśmy trochę przygnębieni tymi warunkami do życia, ale Marokańczykom to odpowiada. W ich naturze leży podobno niechęć do zmian. Wychodzą z założenia, że skoro żyli tu szczęśliwie ich dziadkowie i ojcowie to i oni też będą. Nawet jeśli ktoś buduje dom, już nie z gliny, a z betonu, to rzadko jest to inny projekt jak bryła na bazie czworoboku. Na to mogą sobie jednak pozwolić zwykle ci pracujący zagranicą, a i tak nie spieszą się z ich zasiedleniem.

Opuszczamy kasbę i po godzinie docieramy do Zagory. Tu w hotelu Palais Asmaa zostaniemy na noc. Hotel, zbudowany z wielkim pietyzmem i dbałością o stylową ornamentykę otacza palmowy park. A wyposażenie? – no cóż ma chyba ze dwadzieścia lat. Jest jednak wszystko co potrzeba.