Marząc o swoim safari wyobrażałam sobie podróż przez sawannę i busz między niezliczonymi stadami antylop i słoni, obok sennie przeciągających się lwów i bawołów dumnie okupujących wodopój. Tło mojego obrazka dopełniały szczyty odległych gór i grupki żyraf spoglądających na to wszystko z odrobiną rozleniwienia. Tak to jest, jak się ktoś naogląda National Geografic czy Animal Planet i nie śledzi wydarzeń na bieżąco. Wprawdzie z nielicznych pytań i komentarzy docierały niepokojące sygnały o suszy, potem o ulewnych deszczach, ale raczej utrzymane w optymistycznym tonie. Wynikało z nich, że nie dzieje się nic złego, a nawet jeśli była susza to wszystko wraca do normy. W końcu Kenia to pory suche i deszczowe i dlatego nie jeździmy tam przez cały rok. Zderzenie tych opinii z rzeczywistością okazało się jednak brutalne, a prawda wręcz przerażająca.
Opowiadał mi o tym jeden ze sklepikarzy mieszkający w głębi kraju i muszę przyznać, że nie do końca go zrozumiałam bo raz mówił o suchej ziemi, a potem o setkach utopionych zwierząt. Dopiero zestawienie kilku relacji pozwoliło odsłonić prawdę o tym co się wydarzyło. Trudno w to uwierzyć, bo przyroda szybko zaciera ślady i życie równie szybko budzi się na nowo. Gdy tam pojechałam, parki pełne były świeżej zieleni, a woda stojąca w zagłębieniach gruntu wręcz nie budziła zainteresowania zwierząt. Żadne stada nie zbliżały się nawet do oczek wodnych w sąsiedztwie hoteli, a wielka porcja świeżego mięsa daremnie czekała na lamparta przez całą noc. A to przecież jedne z głównych atrakcji opisywanych na forach i w przewodnikach. Stada antylop liczebnością nie przekraczały 20 sztuk, czasami widziało się jeszcze szerokie korytarze wyrwane ziemi przez płynącą wodę, ale w końcu można to było przyjąć za rzecz normalną. Było pięknie chociaż tak niewiele czasu minęło od wielkiej katastrofy. Im więcej pytałam tym szerzej otwierałam oczy. Susze nawiedzały tę część Afryki od zawsze ale w ostatnich latach ich częstotliwość i intensywność wyraźnie się nasiliły. W sierpniu i wrześniu 2009 wielka susza osiągnęła swoje apogeum. Wyschły studnie i rzeki, słońce wypaliło pastwiska na popiół, a z zielonej sawanny pozostały tylko kolczaste zarośla. Bogaci pasterze ratowali się wywożeniem swoich stad na zielone pastwiska wokół Mombasy lub sprowadzali paszę z Nairobi. Niewielu jednak było na to stać. Biedacy, by ratować wymierające stada, pędzili je przed siebie w nadziei na znalezienie wodopojów i pastwiska. Nawet jeśli docierali do oazy nikt nie witał ich z otwartymi ramionami. O wodę ludzie walczyli nie tylko między sobą, ale też z dzikimi zwierzętami. Opowiadano o hienach, które wyczuwszy zbieraną w kadziach wodę, podkradały się do ludzkich osad, porywając małe dzieci. Część pasterzy, nie bacząc na zakazy i niebezpieczeństwa, zaganiała stada do parków narodowych.
W Tsavo i Samburu bydło i kozy walczyły o przetrwanie ze słoniami, żyrafami i antylopami. Strażnicy z obu parków, a także z okolic góry Kenya opowiadali o dziesiątkach słoni, które padły z głodu i pragnienia. Zwierzęcych zwłok w parkach narodowych było tak wiele, że ich szczątki gniły na słońcu. Część dzikich zwierząt, nie mogąc znaleźć wody w parkach narodowych, szukała jej na terenach zajętych przez ludzi prowadząc do tragicznych konfliktów. Wysychające jeziora, rzeki i zapory wodne pogrążyły w ciemnościach szereg obszarów uzależnionych od elektrowni wodnych. W uboższych dzielnicach Nairobi prąd wyłączny był nawet trzy razy w tygodniu. Poziom wody w jeziorze Nakuru spadł tak bardzo, że trzeba było pompować do niego wodę, by ratować populację flamingów. W listopadzie obszary nawiedzone klęską suszy spustoszyła katastrofalna powódź. Wiele dróg i mostów uległo uszkodzeniu lub zniszczeniu, a tysiące zwierząt porwała woda. Dziesiątki wiosek woda odcięła od świata. Gdy deszcze już ustały ilość wody była tak wielka, że ziemia nie była w stanie jej wchłonąć. Nad potężnymi rozlewiskami pojawiły się roje komarów roznoszących malarię. Jak zawsze w takiej sytuacji najbardziej zagrożone były dzieci.
Niestety przez zniszczone drogi nie wszędzie mogło dotrzeć zaopatrzenie i pomoc medyczna. Sytuacja stała się dramatyczna. O los swoich bliskich najbardziej obawiali się ci, których potem spotkałam – sprzedawcy z plażowych butików i pracownicy hotelu bo niektórzy zostawili swoje rodziny nawet kilkaset kilometrów stąd właśnie na terenach dotkniętych klęską. To wszystko rozgrywało się w czasie gdy nieświadoma całej sytuacji prowadziłam z kenijskim biurem korespondencję na temat naszego safari.
Na moich zdjęciach tego nie zobaczycie, ale według strażników parku moje i Wasze marzenia o wielkich stadach wędrujących przez sawannę, co najmniej przez kilka lat po tej katastrofie, mogą zostać tylko marzeniami.