Smak raju marzec 2011 – odsłona pierwsza – oczekiwania
Nie ma chyba takiego człowieka, który nie marzyłby o dalekich podróżach. W moim przypadku tak było zawsze i wcale mi to nie przeszkadzało, że być może na marzeniach się skończy. Moja wyobraźnia stworzyła przy tym szczególne miejsce, które przez wiele kolejnych lat zajęły Karaiby. To był chyba szczyt marzeń, coś najbardziej odległego i nieosiągalnego. Miejsce rodem z bajki, kojarzące się z rajskimi plażami, gdzie nad krystaliczną, turkusową wodą pochylają się palmy, a wszystko spowija mgiełka tajemniczości, w której ścierają się prawdy i legendy o piratach. Takie filmy jak „Błękitna laguna”, czy „Piraci” Romana Polańskiego z pewnością nie pozostały bez wpływu na obraz, jaki malowałam w swojej wyobraźni. I myślę, że w takim pojmowaniu tego zakątka świata wcale nie byłam i nie jestem odosobniona.
Mój stosunek do Karaibów nie zmienił się nawet wówczas, gdy powoli zaczęłam realizować swoje marzenia na drogach Europy, wśród zabytków Egiptu czy na kenijskim safari. I oto zupełnie nieoczekiwanie pojawił się pomysł – lecimy na Karaiby. Pomysł nie był mój, ale wcale nie z tego powodu przyjęłam go z mieszanymi uczuciami. Po pierwsze to strasznie daleko a poza tym obawiałam się trochę zderzenia mojej wyobraźni z rzeczywistością i „odczarowania” tego miejsca. Z drugiej strony chciałam tak bardzo, że pomysł przerodził się w decyzję, a wybór padł na Dominikanę. Jak zwykle zaczęłam od poszukiwania wszelkich dostępnych informacji, ocen i relacji z pobytu. Przydatnych wiadomości było jednak niewiele.
Podczas odkrywczej wyprawy Krzysztofa Kolumba wyspa Haiti (Hispanola) wcale nie była miejscem pierwszego lądowania. Po wypłynięciu z Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich jego trzy okręty skierowały się na zachód i pierwszym lądem, jaki dostrzeżono po niemal dwóch miesiącach żeglugi była dzisiejsza wyspa San Salvador lub Samana Cay na Bahamach. To wydarzenie odnotowano pod datą 12 października 1492 roku. Potem, w poszukiwaniu stałego lądu, Kolumb popłynął na południowy-zachód i 28 października odkrył Kubę. Na wybrzeża dzisiejszej Dominikany dotarł dopiero 6 grudnia, ale właśnie tu, urzeczony pięknem tej wyspy, postanowił dać początek przyszłemu osadnictwu. Nazwał wyspę „rajem na ziemi” i bardzo mi to pasowało do moich wyobrażeń. Na jednym forum znalazłam komentarz, którego autorka napisała mniej więcej tak: „Jest tam tak pięknie, że potem już żadne miejsce na ziemi nie będzie się wam podobać”. Tego bym akurat nie chciała.
Komuś innemu w beztroskim wypoczynku na rajskich plażach przeszkadzał widok i świadomość wszechobecnej biedy za murami hotelu. Tę akurat widziałam chyba w najgorszym wydaniu i trudno było uwierzyć, że gdzieś może być jeszcze gorzej. W końcu jakiś zdegustowany podróżnik stwierdził, że Dominikana to miejsce dla leniwych, którzy całymi dniami nie odchodzą od basenu, bo po prostu nie ma tam nic ciekawego. Obrazu goryczy dopełniał wizerunek handlarzy, którzy na każdym kroku usiłują ci wcisnąć obrzydliwy lokalny trunek ziołowy, którego spożycie może prędzej skończyć się totalną infekcją niż przypływem sił witalnych. Zdegustowana nieco tymi wypowiedziami wytłumaczyłam sobie, że to tylko pojedyncze subiektywne odczucia i zaczęłam budować swój własny obraz tego kraju.
To, co kojarzy się z wyobrażeniem raju to karaibskie wybrzeża. Właśnie tych fantastycznych palm brakowało mi na białych i drobnych jak puder piaskach Kenii. Plaże w Dominikanie są publiczne, z niemal białym piaskiem i nie ma żądnych ograniczeń w swobodnym spacerowaniu wzdłuż brzegu. Jeżeli zechcecie poczuć się jak Robinson wybierzcie się na taki spacer, daleko od hotelowego zgiełku i nacieszcie się tym widokiem.
Nawet przy 30 stopniowym upale będzie wam towarzyszył silny i chłodny wiatr od oceanu i nawet nie zauważycie jak pojawi się pierwsza opalenizna. Za to już za murami hotelu powita was cisza i karaibski skwar.
Ze względu na odległość i koszt nie zdecydowałam się na to, aby w trójkę polecieć na półwysep Samana. Dlatego nie opowiem Wam o spotkaniu z prawdziwą dżunglą. Liczyłam, że na miejscu uda mi się, jak wszędzie, znaleźć atrakcyjniejszą ofertę, ale tym razem się zawiodłam. Szkoda. Być może nie zobaczyłam w ten sposób najbardziej malowniczego zakątka karaibskiej przyrody, ale warto sobie coś zostawić na następny raz.
Pomimo, że byłam, nie namawiam natomiast na wycieczkę na wyspę Saona. Oczywiście zdecydujcie sami, ale ważne jest nastawienie. Wyspa jest rezerwatem i wyobrażałam sobie, że po wylądowaniu znajdę jakąś cichą zatoczkę i poczuję się jak rozbitek z Błękitnej laguny, ponurkuję na okolicznych rafach, zrobię trochę zdjęć dzikiej przyrody. Na spacerze i zdjęciach się skończyło, bo po prostu zabrakło czasu. Poza tym każdego dnia na wyspę przybywają setki turystów i większość ma takie nastawienie jak ja.
Dlatego zapomnijcie raczej o bezludnej zatoczce i nurkowaniu. Rozległa rafa jest bardzo płytka i przynajmniej z tej strony wyspy nie ma na niej czego szukać. Oczywiście sama wycieczka ma swój urok. Fajnie jest płynąć szybkimi łodziami motorowymi, a w powrotnej drodze, po kilku drinkach potańczyć na katamaranie przy rytmach Merenque i Bachaty. Zobaczyć wybrzeże i zanurzyć się w Morzu Karaibskim. Mieć świadomość, że było się tam, gdzie kręcono reklamę Bounty czy ujęcia do Błękitnej laguny (tak przynajmniej twierdzą miejscowi przewodnicy). Na tym jednak spotkanie z rajem się kończy, bo życie na Dominikanie z pewnością nim nie jest.
Smak raju odsłona druga – życie
Powszechnie mówi się, że w Dominikanie panuje bieda i trzeba w to uwierzyć, chociaż z pozoru wcale tego nie widać. Nigdzie nie spotkałam slumsów, a więc nie jest to poziom biedy porównywalny z krajami afrykańskimi. W zdecydowanej większości budynki mieszkalne są murowane, częściej jednopiętrowe niż parterowe. Duża ich liczba pełni nie tylko funkcję mieszkalną, ale także handlową lub usługową. Te pomieszczenia zajmują parter, przylega do nich starsza część mieszkalna, a kolejne znajdują się na górze.
Domy w Dominikanie mają charakter rodzinny i kolejne pokolenia wznoszą kolejne kondygnacje, nad którymi górują filary nośne oczekujące na dalszą nadbudowę i anteny telewizji satelitarnej. W ten sposób unika się płacenia podatków, które są znacznie wyższe w przypadku zakończonej budowy. Nad ulicą i między domami kłębi się absolutnie niezrozumiała pajęczyna przewodów elektrycznych. Tu każdy potrzebujący prądu po prostu podłącza się gdzie chce i ma prąd ma, bo nikt tego nie kontroluje. Bardzo częstym widokiem przy domu jest wnęka garażowa przeznaczona na jeden lub dwa samochody, a przynajmniej motocykl. Nie trudno zauważyć, że większość z parkujących tu samochodów to pojazdy dobrych marek i w dobrym stanie, przynajmniej z zewnątrz. Szczególne miejsce w życiu Dominikańczyków zajmują hotele i wcale nie otwiera się ich z myślą o turystach. Powiem tylko, że można tu wynająć pokój na godziny i robią to miejscowe małżeństwa, co nie pozostaje bez wpływu na liczbę ludności. Wybierając się do Dominikany miejmy świadomość, że znaczącą pozycję w budżecie kraju i jego mieszkańców stanowi turystyka i związana z nią infrastruktura. Szacuje się że w roku 2011 w tym sektorze znajdzie zatrudnienie około 680 tys. osób na około 9 mln mieszkańców. Są jednak ludzie, których nie stać nawet na wysłanie dziecka do szkoły. Nie chodzi tu o mundurek, który dziecko otrzymuje, ale o zakup niezbędnych pomocy i zeszytów.
Szkoła w Dominikanie to jednak porządny budynek, a dzieci w klasach na biedne nie wyglądają. Szkoła w kenijskiej wiosce to często nauka na ziemi pod drzewem, brulion i ołówek pochodzące z darów. Gdy odwiedziliśmy szkołę potraktowano nas jak powietrze, nie było mowy o żadnym bezpośrednim kontakcie, możliwości porozmawiania, nie widziałam też najmniejszej potrzeby, aby cokolwiek tu zostawić. Z drugiej strony mówi się, że jednym z atutów przyciągających do szkoły jest drugie śniadanie, na które w domu często brakuje pieniędzy. Szkoła z kolei może ofiarować dzieciom to, co dostanie właśnie od turystów. Przygotujcie się zatem, że jadąc na wycieczkę do Higuei zatrzymacie się gdzieś przy supermarkecie i przewodnicy poproszą was o zakup słodyczy lub ciastek, które potem zostaną przekazane szkole. To będzie drugie śniadanie.
Dominikana ma bardzo burzliwą historię, która odcisnęła swoje piętno na dniu dzisiejszym. Daje się to zauważyć w powszechnej niechęci, a nawet nienawiści do Haitańczyków. I to jest ten drugi – czarny obraz biedy. Ludzie ci nie mają tu żadnych praw i pomimo powszechnego obowiązku szkolnego dzieci haitańskie nie mogą chodzić do szkoły. Z reguły żebrzą na ulicach miast i targowiskach gdzie pojawiają się turyści lub przed szkołami, które odwiedzają. Proceder ten uprawiają nawet dzieci kilkuletnie i zwłaszcza w większych skupiskach trzeba uważać, bo potrafią być natarczywe, a nawet wyrządzić krzywdę. Haitańczycy są zwykle czarni i głównie w ten sposób można ich odróżnić. W Kenii i Egipcie nauczyłam się, że nie należy zwracać uwagi na dzieci, które żebrzą chyba, że oferują jakieś usługi będące ich pracą. Tu w Dominikanie raz popełniłam błąd biorąc dzieci haitańskie za rdzennych Dominikańczyków. Mogłam i powinnam im ofiarować parę groszy, a skończyło się na drobnych upominkach. Mam jednak nadzieję, że doskonale sobie z tym poradzą by je zamienić na gotówkę.
Szacuje się, że na terenie Dominikany przebywa kilka milionów nielegalnych uchodźców z Haiti. Ich liczba gwałtownie wzrosła po ostatnim katastrofalnym trzęsieniu ziemi, które zniszczyło całą infrastrukturę państwa. Niewyobrażalne skutki tego kataklizmu zmusiły ludzi do ucieczki z narażeniem własnego życia. Większość Haitańczyków przybywa tu drogą morską w prymitywnych łodziach godząc się na ryzyko wywrócenia i pożarcia przez rekiny. Pomimo wszystko nielegalnych przybyszów nie zatrzymuje się i nie deportuje. Jeszcze w latach 90-tych, gdy liczba żniwiarzy na plantacjach gwałtownie spadała dość powszechny był proceder porywania ludzi, aresztowania nielegalnych uchodźców, a nawet handlu ludźmi kierowanymi potem do pracy przymusowej. Teraz ci sami ludzie szukają swojej szansy w ciężkiej pracy na plantacjach trzciny cukrowej i godzą się na życie w skrajnej nędzy z dochodem 1 dolara dziennie. Mieszkają w kartonach i szałasach zbudowanych z przypadkowo zdobytej blachy falistej i drewna. Ze swoich slumsów, przypominających mi przedmieścia Mombasy, dowożeni są na plantacje odkrytymi ciężarówkami i wracają tu około godziny 18.00, a więc na krótko przed zachodem słońca. Trzcinę cukrową, której plantacje należą głównie do wielkich korporacji amerykańskich, zbiera się ręcznie jak kilkaset lat temu. Głównymi narzędziami są człowiek uzbrojony w maczetę i drewniany wóz zaprzężony w woły. To świadoma decyzja władz Dominikany, bo w warunkach wszechobecnej biedy lepiej dać pracę ludziom niż maszynom. Poza tym maszynowy zbiór trzciny to nieuniknione straty sięgające nawet 10% surowca.
Aby zarobić dolara trzeba ściąć i załadować na wóz tonę trzcinowych łodyg. Dobrze pracujący mężczyzna może w ciągu dnia zebrać 1,5 do 2 ton. Warto mieć przy tym jakieś „układy” z zespołem ludzi dokonujących ważenia, aby surowiec nie czekał na tę operację, bo wraz z parowaniem wody spada jego ciężar. Wśród żniwiarzy trudno by jednak szukać Dominikańczyków, a jeśli zdarzą się tacy desperaci to podstawa ich wynagrodzenia jest dwu lub trzykrotnie wyższa. Dominikańczycy to głównie pracownicy nadzoru lub zaplecza technicznego z wynagrodzeniem około 14 dolarów dziennie.
Niestety jadąc na zorganizowane wczasy nie zobaczycie z bliska pracy na plantacji. Tłumaczy się to względami bezpieczeństwa, a moim zdaniem chęcią ukrycia szokującej prawdy. Sporo jeździliśmy po Dominikanie, więc udało mi się kilkakrotnie zobaczyć „wioski” haitańskich żniwiarzy i ich życie z bliska. Reszty dowiedziałam się od ludzi.
Niestety jadąc na zorganizowane wczasy nie zobaczycie z bliska pracy na plantacji. Tłumaczy się to względami bezpieczeństwa, a moim zdaniem chęcią ukrycia szokującej prawdy. Sporo jeździliśmy po Dominikanie, więc udało mi się kilkakrotnie zobaczyć „wioski” haitańskich żniwiarzy i ich życie z bliska. Reszty dowiedziałam się od ludzi. Na Dominikanie są jednak ludzie, dla których smak raju oznacza dokładnie smak życia na wyspie. To wielcy tego świata, którzy idąc śladem Kolumba zbudowali tu swoją enklawę szczęścia. Jest nią olbrzymi, zamknięty przed oczami mieszkańców i turystów obszar nadmorskiej dzielnicy Casa de Campo. Dzieli ją tylko 10 min od lotniska w La Romana. Cena prywatnej rezydencji kosztuje tu od 1,6 do 4 mln dolarów. Można też rezydencję wynająć. Kto tu bywa lub mieszka? Proszę bardzo chociaż kawałek nieoficjalnej listy: Enrique Iglesias, Cameron Diaz, Kate Hudson, Beyonce, Carlos Santana, Sting, Frank Sinatra, Michael Jackson, Oprah, Naomi Cambell, Alicia Keyes. Cicho wymienia się też nazwisko jednego z polskich magnatów kościoła. Oczywiście nie da się tu wjechać bez potwierdzenia rezerwacji i przejścia szczegółowej kontroli dlatego zainteresowanych odsyłam do źródła.