Mając bazę wypadową gdzieś w południowej Dalmacji warto wybrać się przynajmniej na jednodniową wycieczkę do Czarnogóry. Tak właśnie zrobiłam, ale po własnych doświadczeniach szczerze doradzam dwa dni. Niby odległość jest niewielka i tylko 120 km w jedną stronę, to jednak postoje na zdjęcia, zwiedzanie Kotoru i jakiś obiad po drodze sprawią, że zabraknie wam czasu na wszystko. Wszystko, co jest nam potrzebne to karta kredytowa, zielona karta (teoretycznie) i samochód z polską rejestracją. Wbrew powszechnym obawom czarnogórscy pogranicznicy są dla nas niezwykle życzliwi, a uśmiech na ustach i polskie symbole na tablicy rejestracyjnej zwalniają od jakichkolwiek kontroli. Jeśli my sami nie popsujemy swojego wizerunku mam nadzieję, że tak pozostanie. Przed wyjazdem słyszałam opinię i to już na campingu, że na granicy z Chorwacją trzepią niesamowicie i tworzą się korki. Rzeczywiście dotyczy to Niemców, Austriaków i Szwajcarów. Idący w naszą stronę celnik wyraźnie przyjrzał się tablicy i spytał – Polska? odwzajemnił uśmiech i wskazał gestem by jechać dalej, nie sięgając nawet po przygotowane paszporty.
I tak znaleźliśmy się w Montenegro. Pomimo, że Czarnogórcy posługują się tradycyjnie cyrylicą wszędzie znajdziecie napisy w „zrozumiałym języku” i tylko w mniejszych miejscowościach napisy są dwujęzyczne. Nie ma także barier językowych, a polski nie należy do języków niezrozumiałych. Obowiązującą waluta jest Euro, a ceny są zbliżone do naszych i nawet nieco niższe niż w Chorwacji.
Celem naszej wyprawy były Kotor i Budwa. Wcale jednak nie zamierzałam dotrzeć tam jak najszybciej i najkrótszą drogą. Boka Kotorska to rzeczywiście jeden z najpiękniejszych zakątków na adriatyckim wybrzeżu i naprawdę warto objechać całą zatokę przynajmniej w jedną stronę. Bliskość masywów górskich opadających niemal pionowo do morza powoduje, że miejscami droga prowadzi tuż nad wodą, a malownicze krajobrazy zachęcają wręcz by nie odkładać aparatu. O tym jednak musicie zdecydować przed dojazdem do miejscowości Kamenari.
Właśnie tu zatoka zwęża się maksymalnie i stąd bez przerwy kursuje prom do Lepetane. Uparcie namawiam jednak, aby nie zjeżdżać na prawy pas, ominąć niewielki korek tworzący się na nadbrzeżu i pojechać dalej. Kamenari zostało za nami. Mijamy Risan, podobno najbardziej deszczową miejscowość w Europie gdzie roczna suma opadów dochodzi do 5300 mm (w Polsce około 600). Dalej Perast – zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1979 r. Od dłuższego czasu zbliżamy się do wysepki, na której coraz wyraźniej widać zarysy kościołka. To Gospa od Škrpjela. Skąd ta nazwa? Budowa kościółka rozpoczęła się 22 lipca 1452 roku i była podobno związana z historią jednego z braci Morteąić, który został cudownie uzdrowiony. Podczas nocnego połowu ryb bracia znaleźli na skale wystającej z morza obraz Matki Bożej. Z wdzięczności za uratowanie zdrowia, chcieli podarować obraz do kościoła św. Mikołaja w Peraście, ale w dziwny sposób obraz wracał na skałę. Historia ta powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie. Cudowny powrót obrazu na skałę przekonał mieszkańców Perastu, że Matka Boża chce widocznie tam pozostać i z kamieni oraz wraków okrętów zdobytych na nieprzyjaciołach zaczęli usypywać wyspę. Škrpio – to w języku chorwackich rybaków rafa, lub skała podwodna i stąd nazwa wyspy – Matka Boża na skale. Każdego roku 15 sierpnia przybywają tu pielgrzymi, wśród których nie brakuje prawosławnych mieszkańców Czarnogóry.
Wreszcie docieramy do Kotoru. Plątanina wąziutkich uliczek w których łatwo zabłądzić sprawia, że zrobienie „poziomego” zdjęcia zwłaszcza prostym kompaktem graniczy z cudem, a pionowe mury wychodzą tak, jakby za chwilę miały upaść. Warto jednak próbować. Miasteczko wciśnięte jest między nabrzeże a góry, otoczone murem obronnym, który wędruje gdzieś wysoko po zboczach. Trzeba się czasami dobrze przyjrzeć by dostrzec jego monumentalne zarysy, bo zbudowano go ze skał na których stoi. Długość murów dochodzi do 4,5 km, a ich wysokość do 20 m. Grubość w pobliżu twierdzy św. Jana wzrasta do 15 m.
Jak mówi historia dzięki tym umocnieniom Turcy nigdy nie zdobyli Kotoru, nawet w czasach największego rozkwitu imperium. Zabytkowa starówka może z powodzeniem startować w konkursie na najpiękniejszą na wschodnim wybrzeżu, chociaż poważnie ucierpiała w czasie trzęsienia ziemi, o którym już wspominałam. Jego siła dochodziła tu do 7,3 stopnia w skali Richtera i spowodowała uszkodzenie ponad 600 budynków. W tym samym 1979 r. wpisano ją na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO i odbudowano.
Po kilku godzinach tu spędzonych pozostaje niedosyt. Za mało czasu, brak odpowiedniego stroju i zbyt gorąco by wspiąć się na mury. A szkoda, bo nagrodą byłby widok z wysokości niezdobytej twierdzy. Zostawiamy Kotor. Trzeba jeszcze tylko wyłuskać samochód spośród setek innych i pniemy się stromo w górę, w kierunku Budwy. Widoki z trasy są zachwycające. Docieramy do Budwy i tu pierwsze zaskoczenie. Mieliśmy nadzieję wjechać do starego zabytkowego miasteczka, a przed nami potężny kurort.
O zaparkowaniu samochodu i próbie zwiedzania starówki można tylko pomarzyć. Naprawdę szkoda. Będzie jednak po co wrócić. Decydujemy się jechać dalej na południowy wschód, gdzie znajduje się podobno najbardziej fotogeniczne miejsce na czarnogórskim wybrzeżu – Sveti Stefan. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze kilkakrotnie by spojrzeć na Budwę z góry. To, co przyciąga uwagę to rozległe i piaszczyste plaże. Niestety, równie zatłoczone co bajecznie kolorowe. Wcale nie żałuję, że mnie tam nie ma. Po około 10 km znajdujemy opisywany punkt widokowy i przystępny parking.
Próba zrobienia zdjęcia w prawo (środkowe w ostatnim rzędzie) kończy się jednak żywą reakcją tajnego funkcjonariusza ochrony. Powód – w dole rezydencja jednego z ważnych dygnitarzy. Nie byłabym sobą gdybym jednak nie utrwaliła tego widoku w równie tajny sposób. Wyspa Sveti Stefan to dawna rezydencja rodu Pastrovic, której początki sięgają XV w. i zamieszkiwana przez potomków do lat 50-tych XX wieku. W 1960 r. urządzono tu ekskluzywny hotel, a domki przekształcono w apartamenty. Warto wspomnieć, że wypoczywali tu m.inn. Sophia Loren, Kirk Douglas i Sylvester Stallone. Zanim dołączymy do tego grona trzeba wracać bo dzień dogasa, a więc tym razem z Lepetane promem na skróty.