Zanim pokażę Wam trochę więcej prawdziwego Zanzibaru zaproszę do hotelu, który był naszym domem przez dwa tygodnie. Porównując dostępne oferty wybrałam Sultan Sands Island Resort na wschodnim wybrzeżu, niedaleko od małej wioski Kiwengwa. Przekonało mnie jego położenie przy pięknej plaży i sąsiedztwo drugiego hotelu tej samej sieci, z którego infrastruktury można swobodnie korzystać. Jedynym problemem był termin wyjazdu bo ze względu na ograniczenia czasowe musiałam się zdecydować na drugą dekadę czerwca. To przecież na Zanzibarze środek zimy a już samo słowo „zima” potrafi zniechęcić. Bez obaw. Za dnia temperatura nie spadnie poniżej 300, a nieco chłodniejsze wieczory będą przyjemne chociaż długi rękaw i wtedy nie będzie potrzebny. W porównaniu ze szczytem sezonu przypadającym na okres od grudnia do lutego można zaoszczędzić na kolejny wyjazd i ograniczyć do minimum ryzyko zakażenia miejscową florą bakteryjną, która pozostaje w uśpieniu.
Hotel został wybudowany w 2008 roku i gruntownie odnowiony w 2016. Po przybyciu na miejsce wita nas ciekawą architekturą i wyjątkową serdecznością personelu, z którą będziemy spotykać się na każdym kroku. Z przestronnego lobby krytego strzechą z liści palmowych tylko dwa kroki do restauracji znajdującej się tuż przy basenie. Basen jest stosunkowo mały bo ma powierzchnię około 350 m ale wystarczy nawet dla mojego flaminga. Za to głębokość w drugiej części to aż 180 cm.
Główna restauracja Mwambao w dużej części wychodzi na odkryty teren co zapewnia przyjemny przewiew nawet w najgorętszym okresie dnia. Jedynym zagrożeniem okaże się banda gawronów, które polują na stoliki pozbawione nadzoru. Jeżeli w trakcie śniadania pozostawicie wędlinę na talerzach by przynieść sałatki, owoce lub napoje może się okazać że po powrocie talerze będą puste. Na prawo od lobby znajduje się główny barek z którego chyba najczęściej będziecie korzystać. Tu właśnie zaczynamy swój pobyt bo pokoje mamy już przydzielone ale jeszcze nie przygotowane.
Przy pierwszym zamówieniu spotyka nas zaskoczenie. Barmanowi trzeba podać numer pokoju, a ten po wyszukaniu nas w systemie wprowadza do komputera nasze zamówienie i drukuje rachunek, który trzeba podpisać. A co z naszym all inclusive? Oczywiście obowiązuje bo kwota do zapłaty wyniesie zero. Niestety będzie tak za każdym razem, przy zamówieniu jakiegokolwiek napoju nie wyłączając wody mineralnej. Bez rachunku można samemu przygotować sobie kawę lub herbatę. Ten system jest formą kontroli nad personelem, a będzie chyba najbardziej uciążliwy podczas obiadów. Kelner przyjmując zamówienie na colę lub piwo postara się jak najszybciej dostarczyć je do stolika ale później będzie musiał wydrukować rachunek i uzyskać Wasz podpis. Czasami nie zdąży przed zakończeniem posiłku i wtedy wypada się o niego upomnieć. Dla tych, wyjątkowo uprzejmych ludzi, warto zdobyć się na taki drobny gest.
Na pokój nie czekamy długo i w asyście Masajów, którzy zajmą się naszymi bagażami, idziemy go zobaczyć. Hotel oferuje zakwaterowanie w okrągłych, parterowych domkach położonych tarasowo na wzgórzu opadającym do oceanu. Trafia się nam numer 339 mniej więcej w połowie wzniesienia. Przy codziennych spacerach na plażę i posiłki nabieramy przekonania, że ukształtowanie terenu zapewnia bezpieczny pobyt nawet w przypadku kataklizmu jakim może być tsunami.
Pokój ma powierzchnię około 30 m2, jest ciekawy i funkcjonalny. Brakuje tylko tradycyjnej szafy którą zastąpiono otwartą garderobą. Jest jednak bezpłatny Internet, telewizor, sejf i lodówka, ale jej zawartość jest dodatkowo płatna. W łazience wita nas duża butelka wody mineralnej, która będzie się pojawiać każdego dnia. Dodatkowym wyposażeniem jest wentylator i moskitiera, z której warto skorzystać z uwagi na pojedyncze komary. Bliskość oceanu powinna je odstraszać, ale są też baseny ze słodką wodą i dużo zieleni. Zakwaterowani i urządzeni możemy wyjść na spacer.
Kilka zdań warto poświęcić obsłudze, bo to także istotny element kształtujący atmosferę pobytu. Za sprawność i życzliwość bez obaw wystawię szóstkę. Pokoje utrzymane są idealnie, a w restauracji czy przy barku zawsze panuje sympatyczna atmosfera. Prawie ze wszystkimi można doskonale porozumieć się po angielsku, a niektórzy znają rosyjski czy niemiecki. Chętnie uczą się teraz polskiego bo zaczynamy coraz częściej do nich przyjeżdżać. Z wielką przyjemnością i zaangażowaniem odwdzięczą się nauką swojego suahili. Podejmując taka próbę zyskacie wyjątkowo życzliwych ludzi.
Stojąc twarzą do oceanu po prawej stronie od Sultan Sands znajduje się Hotel Bluebay Beach Resort & Spa. W standardzie ma jedną gwiazdkę więcej ale w sumie nie wiem dlaczego.
Nieco większy wydaje się także główny basen chociaż w folderach reklamowych, w porównaniu do Sultan Sands, jest odwrotnie. Plus, jakim mogą być większe pokoje, niweczy brak łagodnego zejścia na plażę, która praktycznie znika pod wodą w czasie przypływu, a fale biją w drewniany falochron.
Lobby jest znacznie obszerniejsze choć utrzymane w podobnym stylu co w Sultan Sands. Wychodząc w stronę oceanu łączy się z dużym tarasem którego zadaszenie przyciąga wzrok. Jest tu dużo miejsca na wypicie kawy, rozrywkę albo zwyczajne leniuchowanie.
Rozległy teren to także więcej zieleni, a ta jest rzeczywiście fantastyczna. Nic dziwnego, że hotel zbiera za nią nagrody. W Bluebay organizowane są wszelkie spotkania organizacyjne dla gości obu hoteli i jest on, przynajmniej na razie, punktem startowym dla zorganizowanych wycieczek.
No dobrze, hotele już znamy więc pora na rozrywkę. Na kolejnej stronie zaproszę na plażę, a potem na wieczorny show.